troszkę inna niedziela
detale
raporty flyflyfly
troszkę inna niedziela
podobne
Doświadczenie: wówczas znikome: kofeina,nikotyna, alkohol, marihuana (kilka razy)
Wiek: wtedy 17lat
S&S: zapowiadająca się nudna niedziela/ ja, dwóch kumpli/ dom/działka/popołudnie/wieczór
Dawkowanie: 1,5 marihuany na 3 osoby
Dzisiejszy dzień zapowiadał się nudno, zupełnie jak każda niedziela. Mamy godzinę 12.00 ktoś puka do drzwi, to panowie P i K. Mieli w tym czasie być w kościele jednak podjęli wspólnie decyzje o wpadnięciu do mnie na kawę i papierosa. Podczas gawędzenia o głupotach wpadliśmy na pomysł, żeby dzisiaj sobie zapalić MJ dla relaksu czyniąc tą niedziele inną od pozostałych. I oto nieco ponad 3godziny później spotykamy się. K był wcześniej po połówkę, jednak nasz uprzejmy sprzedawca na wieść o tym, że K ma za kilka dni urodziny podarował nam jeszcze na oko 1g w prezencie. Palenie podobno "niezły pocisk". Jak na październik było dosyć ciepło, niestety dość wietrzenie, niedługo zacznie zapadać zmrok. Nie tracąc czasu z uśmiechami na ustach wybraliśmy się pośpiesznie do K na działkę w celu degustacji naszej zdobyczy.
Po 15 minutach znaleźliśmy się na miejscu,rozsiedliśmy się wygodnie na kanapie w "altance" po czym podzieliłem ten niewielki kwiatostan na kilka mniejszych części, zapanowała cisza i skupienie. Moment celebracji zbliżał się nieuchronnie coraz to większymi krokami, towarzyszyło temu ogromne podekscytowanie całej trójcy. Delikatnie i powoli zanurzając lufkę w woreczku nabiłem pierwszego całkiem zacnego klina. Już od pierwszego bucha wiedziałem ze ten "pocisk" jest faktycznie mocny, ręce i nogi delikatnie zaczęły mi drżeć bardzo mile odebrałem to zaakcentowanie wejścia. Po czterech kolejkach ja i P czujemy, że już wystarczy, po prostu nie mogliśmy. Jednakże po dłuższej chwili przerwy za namowa wiecznie głodnego K który jeszcze jak na złość miał chore wkręty typu "mało mi, za mało" spaliliśmy materiał do ostatniej okruchy.
Mija 15minut a faza zadomowiła się w mej głowie(i nie tylko w niej) na dobre.
Po mojej głowie krążyły i goniły się setki myśli jednocześnie się zapętlając. Miałem wrażenie, że co chwilę słyszę różne nieznane dotychczas dla mego ucha dźwięki. Słyszałem własne myśli które zapożyczyły sobie głosy wszystkich moich znajomych wciąż wypowiadając się na temat mojej podróży. Zupełnie jak w wiadomościach "nie ogarniam tego","to wszystko jest takie przytłaczające", "niebawem będzie już po nas. Na dodatek fakt, że to dopiero początek sprawił, że poczułem się niesamowicie tym wszystkim przytłoczony. Nie tylko ja, również P i K, w tym momencie zdałem sobie sprawę, że tak na prawdę żaden z nas się nie odzywa, nawet nie zwracaliśmy na siebie uwagi, jednak byliśmy cały czas razem. Chwilę potem poczułem nieuzasadniony niepokój. Myślałem, że nigdy z tego nie wyjdę, nie mogłem pojąć tego, że tak głupio myślę. Po wspólnym wyjściu na zewnątrz, przed oczami ukazał mi się nieprzyjemny widok.
P wyglądał kiepsko, zupełnie jak przygnębiony, samotny koleś z sierocińca. Z kolei K wyglądał jak jakiś wielki nieogarniający przygłup, zupełnie jak w jakiejś chorej absurdalnej bajce. Na ich widok od razu mina mi zrzedła. Poczucie absurdu i niepokoju towarzyszyło mi przez cały ten czas.
Po długiej, nieogarniającej ciszy podjęliśmy decyzje o pójściu do domu K w celu poukładania sobie jakoś tego "bałaganu" i urozmaicenia przygody. Zatem chwilkę później wyruszyliśmy w podróż pełną przygód, wszystko było strasznie ciekawe i takie nowe, znów o sobie zapomnieliśmy.
Podczas marszu chwiałem się na nogach nieustannie chichocząc. Szedłem, chwiałem się, chichotałem i podziwiałem wszystko dookoła nie myśląc o troskach rzeczywistości.
Przez połowę drogi opisywałem wszystko nagrywając się na dyktafon, czułem się wtedy jak podróżnik. Moje słowa nieustannie się ucinały, zlepiały, powstawały zupełnie nowe dziwaczne określenia. Po 20, może 30 minutach marszu przed oczami ukazał nam się piękny widok - ostatnie 300 metrów do spokoju i bezpieczeństwa. Po chwili znaleźliśmy się już w pokoju K zupełnie nie pamiętając naszego wejścia do domu.
Podróż zdawała się powolutku dążyć do osiągnięcia apogeum, bodźce odbierałem zupełnie inaczej.
Siedząc na chłodnej podłodze, jej zimno zaczęło mi doskwierać uczuciem jakbym siedział na igłach. Nagle, usłyszałem muzykę i zapytałem "cóż to za miłe dźwięki?". To K włączył muzykę.
Był to Hip Hop, którego nie byłem zwolennikiem. Jednak tym razem wprowadził przyjemną, luźną atmosferę. Basy przyprawiały mnie o duszności. Na szczęście udało mi się zsynchronizować częstotliwość mojego oddechu z częstotliwością basów. Po chwili oddychało mi się nad wyraz przyjemnie, po raz pierwszy chyba doceniłem ten odruch. Jednak po kilku minutach zażądałem zmiany muzyki, podłoga znów mnie kuła. Spostrzegłem się również, że na szyi mam szal, którego zapomniałem wcześniej zdjąć, z chwilą uświadomienia sobie tego, poczułem nieprzyjemne ciepło na szyi. Postanowiłem niezwłocznie go zdjąć, gdy nagle usłyszałem znajomą melodię... o tak! to The Doors.
Nic się w tej chwili już się nie liczyło, całkowicie zapomniałem o podłodze, o szalu i wszystkich innych niepokojach. Wpadłem w zachwyt, miałem wrażenie, że muzyka bezpośrednio trafia do mnie, dostaje się do mojego wnętrza. Nie miałem większego kontaktu z rzeczywistością, z każdą kolejną sekundą piosenki traciłem go, niemalże widziałem ta muzykę, mój umysł opanowywała psychodelia rodem z lat 60tych. Co jakiś czas przez muzykę przedzierały się jedynie jakieś westchnienia, jęki, wrzaski... to P i K, najwyraźniej również byli zachwyceni. Poczułem nagle wenę twórczą biorąc jakiś długopis i kartki które akurat miałem w zasięgu mojej ręki, zapisuje w bardzo krótkim czasie ze 6 stron. Niestety były to same bzdury, jak się później okazało, nieczytelne opisy oraz całe mnóstwo onomatopej. Ta faza unaoczniała mi różne emocje,znacznie je potęgując.
Radość była odbierana bardziej, na tyle, że nie powinna już się nazywać tylko "radość". Wszystko, każdy bodziec, uczucie, było silnie potęgowane, co wprawiało mnie w zdziwienie... przecież paliliśmy tylko MJ...
No tak, nie doceniłem, przepraszam.
P gdzieś zniknął, chyba pacman go dopadł. Wykorzystując sytuację wskrobuję się na wolna kanapę.
Położyłem się wygodnie na plecach przed oczami mając otwarte okno, na którym skupiłem całą swoją uwagę, a raczej na tym co jest "tam". Ujrzałem dziwny kadr. Za oknem widoczny był fragment spadzistego dachu z dwoma prostokątnymi elementami (komin?), nad nim na niebie jakaś gwiazda mocno odznaczająca się od reszty, zapadał zmrok. Z tych oto składników utworzyłem jakby obraz: horyzont, księżyc nad nim świecący oraz dwa kamienie, na których rysował się cień jakiś drzew tworząc ciekawą dla oka mozaikę. Gdy rozdwajałem wzrok obraz stawał się bardziej przestrzenny,wymiarowy - zabiłem trochę czasu bawiąc się w ten sposób. Po pewnym czasie znudzony tą zabawą, usiadłem rozglądając się, jak sprawy się mają. Po całym tym czasie euforii przeplatanej niepokojem, wkręciło mi się przyjemne w miarę ustabilizowane samopoczucie.
Mija tak kilkanaście minut... zamyśliłem się, popłynąłem gdzieś tam, już spokojniejszymi myślami.
Czułem, że odchodzę gdzieś w nieznane, powietrze wydawało się być tak wilgotne, że było to widać, miało żywy, lekko zielonkawy odcień. Miałem wrażenie, że zaraz zemdleję, bylem tego pewien. Serce waliło mi jak młot coraz mocniej i mocniej, każdym kolejnym puknięciem, by chwile później osiągnąć szczyt. Poczułem krótkie, silne ukłucie w sercu słysząc jednocześnie krótki, narastający szum, zupełnie jak w Max Payne gdy zwolnienie czasu dobiegło końca(ci co grali wiedza ocb.)trwało to co najwyżej sekundę. Po tym nieprzyjemnym doświadczeniu poczułem się o wiele lepiej, czułem że wreszcie ogarniam, obraz powrócił już do pierwotnej ostrości, a ja czułem się świetnie. Zacząłem rozmawiać z moimi kompanami, którzy już wcześniej zaczęli wracać do siebie. Wymienialiśmy się spostrzeżeniami, zupełnie jak zaraz po wyjściu z wesołego miasteczka.
Po jakimś czasie z P postanowiliśmy rozejść się do własnych domów.
Jest godzina mniej więcej 19.00. Wracając do domu szedłem środkiem chodnika, motyw ten zdawał mi się być iście filmowy, na mojej twarzy malował się lekki spokojny uśmiech oraz zadowolenie, spojrzałem raz jeszcze na tę gwiazdę, którą wcześniej podziwiałem przez okno, po czym raz jeszcze westchnąłem.
Od kilku miesięcy udzielam się na forum hyperreal pod nickiem "flyflyfly"jest to dopiero mój początek. Ten trip raport(mój pierwszy) został przeze mnie napisany rok temu, dla siebie. Przepraszam jeśli jest on zbyt długi. Teraz po całym roku pełnym innych tego typu wydarzeń, wciąż przypominam sobie tamte chwile z uśmiechem na ustach i zapragnąłem się w końcu z kimś podzielić tym opisem.
Dzięki za uwagę.
- 7652 odsłony