tryptaminowa filozofia
detale
raporty coptic cat
tryptaminowa filozofia
podobne
Waga: 70kg.
Data: 20.11.2010
O 8.30 wpadłem do P. Dla niego było to pierwsze spotkanie z hometem, dla mnie drugie; pierwszy raz spożyłem ten cud 10 dni wcześniej, spędzając cały trip w swoim pokoju - druga próba uświadomiła mi, jak wielki błąd wtedy popełniłem. Razem z nami był K, który nigdy niczego nie bierze, ale zawsze jest tak radosny i zabawny jakby dopiero co wypalił skręta. Zepsuł się piec, więc w mieszkaniu panował dość nieprzyjemny chłód - jedynym źródłem ciepła był niewielki elektryczny grzejnik, który święcił jasnym światłem. Zaczęliśmy oglądać Beavis and Butthead Do America.
O 9.00 wpakowaliśmy gorzki proszek pod język. P ubolewał nad niesamowicie gorzkim smakiem, ale wytrzymujemy. Po ok. 3 minutach popijamy colą. Mniej więcej o 9.20 czujemy pierwsze efekty: zalewa nas delikatna euforia. Niedługo potem pojawia się słabe falowanie przedmiotów. Film zaczął być nieco niezrozumiały. Jaskrawo pomarańczowe światło piecyka zaczyna mocno przyciągać naszą uwagę, ciężko się od niego oderwać. K niedługo ma pociąg do domu, więc szykujemy się do wyjścia. Wychodząc spojrzałem na drzewo za oknem - zbliżało się do mnie.
Wychodzimy o 9.40. Mamy nieco czasu, wybieramy więc drogę przez las. Jest zimno, całe niebo jest zakryte szarymi chmurami. Wcześniej padało, wszędzie są kałuże. Wszyscy jesteśmy w świetnych humorach. Gdy szliśmy chodnikiem, wyraźnie widziałem, że płyty są ułożone w swastyki (niedawno naoglądałem się mnóstwa zdjęć militariów III Rzeszy, zapewne stąd ten motyw). Zaczynają się mocniejsze efekty psychodeliczne - kolory są zmienione, świat wygląda niesamowicie blado i obco. Czuję, że jesteśmy bohaterami filmu - wędrówka ma jakiś niezwykły cel, nasza podróż jest pełna głębi i znaczenia. Przed wejściem w las zaszliśmy do sklepu, P i K chcą zrobić zakupy. K udaje się między półki i znika nam z oczu, P staje w kolejce, a ja staję gdzieś z boku i obserwuję uważnie otoczenie. Rytmiczna muzyka i jasne światła tworzą dziwną, nieprzyjazną atmosferę. Czuję się totalnie wyalienowany - sklep przypominał stację kosmiczną. Ludzie bezsensownie sunęli między półkami, puści, szarzy, pozbawieni myśli i emocji. Na półce zauważyłem znicze, leżały obok jogurtów i bananów - poirytowało mnie to, zdałem sobie sprawę z absurdalnej pustki i mdłości wszechobecnego konsumpcjonizmu. Zestawienie sacrum, symbolu pamięci o zmarłych, razem z produktami spożywczymi napełniło mnie odrazą i pogardą dla ludzi w sklepie (jestem ateistą, więc taka reakcja nieco mnie zaskakuje). Gdy zobaczyłem, że P odchodzi od kasy, podążyłem za nim. Stanęliśmy przed sklepem, P poczęstował mnie papierosem. Widok drzew i chmur uspokoił mnie, cieszyłem się, że opuściłem sklep. Po chwili P zdał sobie sprawę, że kupił papierosy, których nie znosi, wkurzyło go to. Podzieliliśmy się odczuciami na temat ludzi w sklepie - okazało się, że mieliśmy bardzo podobne myśli. Czekaliśmy na K - żartowaliśmy, że sklep go pożarł. Gdy wyszedł, ruszyliśmy dalej. Miałem drobne problemy z komunikacją - np. gdy K chciał poczęstować nas sokiem, byłem przekonany, że mówi to, żeby zrobić nam na złość i tak naprawdę nie ma zamiaru nam go dać. Poza tym cały czas żartowaliśmy. K zachowywał się tak samo jak my, świetnie się wkręcił. Leśna droga miała w sobie coś mistycznego. Czułem, że poza tą drogą i lasem niczego więcej nie ma - świat nie istnieje, jest tylko ta droga i to, co przed nami. Zdałem sobie sprawę, że zbyt przejmuję się przeszłością, nie potrafię się od niej odciąć i wciąż rozpamiętuję dawne zdarzenia zamiast żyć tym, co jest teraz. Razem z P zachwycaliśmy się kolorem kałuż - był głęboki i niesamowicie piękny. Co chwila przystawałem, by przyjrzeć się z bliska jakiemuś drzewu - kora była przepiękna i magiczna, miała miliony odcieni brązu i zieleni, nie mogłem przestać napawać się jej widokiem. W pewnym momencie usłyszeliśmy samochód i zeszliśmy na bok drogi. Odwróciłem się tak, że go nie zobaczyłem. Potem zadawałem na głos pytanie, czy ten samochód naprawdę istniał - P i K twierdzili, że tak, ale nie przekonywało mnie to. Nie rozumiałem, dlaczego go nie zobaczyłem. Całe zdarzenie wydawało mi się mieć jakiś ukryty sens, było tajemniczą alegorią czegoś nieopisywalnego. Doszliśmy do kamiennych słupków, resztek jakiejś bramy - wyglądały jak ruiny kamiennego kręgu, tworzyły bardzo mistyczny nastrój. Obok na ziemi leżało wielkie betonowe koło wypełnione ziemią i śmieciami. Wszystko było jak gdyby z innego świata: ściółka leśna układała się we wzory - dostrzegałem długie, falowane linie oraz swastyki; kamienne słupki były pokryte nieczytelnym graffiti, które w moich oczach wyglądało jak piękna, abstrakcyjna mozaika; igły drzew układały się w skomplikowane geometryczne bryły; krople wody na kamieniach były cudowne, ale miałem problemy z ich postrzeganiem - momentami wydawało się, że są wklęśnięciami na kamieniu; betonowe koło było pokryte wulgarnymi napisami, lecz ja widziałem tam germańskie runy. Zacząłem mówić, że za tysiąc lat archeolodzy będą myśleć, że to było nasze miejsce kultu, podczas gdy w rzeczywistości to tylko śmietnik. K zaczął rzucać szklanymi butelkami po winie (leżały wszędzie wokół) w betonowe kolo - wydawało mi się, że robi to z niezwykłą gracją. Butelki tłukły się w przepiękny sposób, mógłbym patrzeć na to cały dzień - niestety, szybko się skończyły. K wchodził za kamienny słupek, a wychodził tyłem - zajęło mi chwilę zczajenie, co on robi, ale gdy zrozumiałem, dostałem ataku śmiechu i nieomal upadłem na ziemię. Zachowywaliśmy się jak dzieci, robiliśmy durne rzeczy i generalnie byliśmy bardzo szczęśliwi. Niestety, musieliśmy wkrótce opuścić las, bo pociąg K miał niedługo przyjechać. Po drodze minęliśmy leśne jeziorko, którego kolor był wprost nie do opisania.
Spotkanie z masą ludzi na peronie było nieprzyjemnym powrotem do rzeczywistości. Starałem się nie zwracać na siebie uwagi. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale każde słowo i każdy gest moich towarzyszy zdawał się mieć ukryte znaczenie, wszystko było pełne metafor - nie było to denerwujące, wręcz przeciwnie, cieszyłem się, bo czułem, że nareszcie dostrzegam jakąś wielką Tajemnicę. Po chwili pożegnaliśmy się z K, po czym udaliśmy się do domu P. Wydawało mi się, że efekt hometa już nieco zelżał. Zaczęliśmy głośno rozmawiać o narkotykach. Nagle wpadliśmy na starą sąsiadkę P, która zapytała go, czy jego ojciec jest w domu. W trakcie tego spotkania przystanęliśmy na sekundę, podczas której poczułem nieprzyjemną aurę bijącą od tej kobiety. Gdy uszliśmy kawałek dalej, P wyjaśnił, że to wredna, skarżąca się na wszystkich baba. Szliśmy dalej. Usiłowałem skręcić w boczną uliczkę, błędnie myśląc, że to droga do domu P, jednak poczułem silny prąd ciągnący mnie wprzód, tak jakbym znajdował się w nurcie rzeki. P stwierdził, że także go czuje. Powiedział, że jesteśmy jak elektrony w kablu i całe nasze życie trwa zaledwie ułamek sekundy, a gdy umieramy, dochodzimy do gigantycznego głośnika i wydobywamy się z niego jako jakieś słowo. Śmiejąc się powiedział, że w jego wypadku tym słowem będzie zapewne „chuj!” albo „kurwa!”. Jego wizja bardzo mnie rozbawiła
Około 10.25 znów byliśmy w domu, lecz zanim do niego weszliśmy, P opowiedział mi o tym, jak z jego winy zginął bezpański kot. Poczułem nad sobą ciężki, przytłaczający cień, ogarnął mnie przeraźliwy smutek. W oczach stanęły mi łzy, odwróciłem się od P. Jakaś siła ciągnęła mnie w dół, myślałem, że zaraz padnę z płaczem na ziemię; zrozumiałem, że zaczynam wpadać w bad tripa. P nieco się przestraszył, próbował zaprowadzić mnie do domu, ale ja nie chciałem ruszyć się z miejsca. Dopiero po chwili z trudem udało mi się opanować i wszedłem do domu.
Obaj byliśmy zdziwieni, że tak mało czasu spędziliśmy w lesię - wydawało się, że byliśmy tam o wiele dłużej. Włączyłem elektryczny grzejnik, pokój został zalany falą ciepłego, pomarańczowego światła. Wyglądało niesamowicie przyjaźnie i uspokajało mnie, lecz P był nieco poirytowany poświatą, jaką rzucało na ścianę. Kontynuowaliśmy oglądanie Beavisa i Buttheada - film wydawał mi się całkowicie psychodeliczny. Nie byłem w stanie ogarnąć ciągłości fabuły, nie odnajdywałem połączenia między kolejnymi scenami - mimo to film dalej był zabawny, a nawet zabawniejszy niż oglądany na trzeźwo. Gdy spojrzałem w górę, nie byłem w stanie zobaczyć sufitu - zamiast niego była nieskończona, biała przestrzeń, w której wirowały wielokrotnie zawinięte, fraktalne swastyki i komputerowo wyglądające tunele. Gdy patrzyłem w inne miejsca pokoju też zdarzały mi się słabe OEVy - widziałem trzy kostki z gry Mario (ze znakami zapytania), innym razem zobaczyłem jakiś dziwny, dwuwymiarowy kształt, który w ułamku sekundy przekręcił się o 60 stopni, następnie znów o kolejne 60 stopni, po czym zniknął - z jakiegoś powodu to również wydawało mi się bardzo komputerowe.
Gdy patrzyłem na leżąca na ziemi folię, widziałem wyraźnie, jak cała się porusza i pulsuje niczym żywa tkanka - efekt pogłębiały pomarańczowe odbłyski z elektrycznego grzejnika. P (który był zajęty głownie własnymi OEVami) stwierdził, że wyglądam jak pająk, gdyż siędziałem w dziwacznej, wykręconej pozycji. Jego słowa „uświadomiły” mi, że jestem drapieżca, a folia to stworzenie, na które poluję. Spędziłem w bezruchu kilkadziesiąt sekund, po czym otrząsnąłem się z tej myśli.
O 12 większość efektów hometa juz zeszła - euforia znacząco opadła, OEVy zniknęły (chwilowo pojawiało się jeszcze słabiutkie falowanie, ale równie dobrze mogłem sam to sobie wyobrażać), ale myślenie o przeżyciach z ostatnich 3 godzin było utrudnione, nie mogłem ogarnąć rozumem tego, co się stało. Dobry humor wciąż się utrzymywał. W telewizji trafiliśmy na jeden z idiotycznych tvn'owskich show. Z jakiegoś nieznanego mi powodu nie zmieniłem kanału. Niezwykła głupota, próżność i płycizna moralna ludzi pojawiających się w programie sprawiła, że moja irytacja osiągnęła szczyt. Na co dzień jestem kulturalnym i spokojnym człowiekiem, ale wówczas zacząłem w niewyrafinowany i niezwykle wulgarny sposób mówić, co myślę o prowadzących i uczestniczkach - ulżyło mi, ale uspokoiłem się całkowicie dopiero, gdy zmieniliśmy kanał.
O 14 pojechaliśmy pociągiem na próbę zespołu. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jak dokładnie wyglądała droga do sali prób i z powrotem, mam tez problemy z ustaleniem chronologii tych wydarzeń, które pamiętam. Istotne jest, że nie udaliśmy się wprost do celu, lecz najpierw spotkaliśmy się z dwoma innymi członkami zespołu oraz z ludźmi, których ja znałem słabo albo wcale (mam przynajmniej wrażenie, że do spotkania z obcymi doszło przed próbą, lecz nie jestem tego pewny). Mała dygresja: gdy pierwszy raz wziąłem 4-HO-MET, zaobserwowałem olbrzymi wzrost pewności siebie - na kilka dni znacznie wzrosła moja samoakceptacja, zacząłem o wiele lepiej siebie postrzegać. Spodziewałem się, że i tym razem czeka mnie olbrzymi ego-boost, niestety, stało się coś odwrotnego - zacząłem strasznie przejmować się tym, jak jestem postrzegany, praktycznie nic nie mówiłem (i tak nie jestem zbyt rozmowny, ale wtedy mówiłem jeszcze mniej niż zwykle). Spotkanie z obcymi ludźmi było dla mnie skrajnie nieprzyjemne i męczące - samo przywitanie się wymagało ode mnie niesamowitego wysiłku. Nastroju nie poprawiał mi fakt, że jeden kretyn z zespołu cały czas robił jakieś uwagi pod moim adresem; nie miałem wówczas siły ani ochoty na kłótnię z tym intelektualnym troglodytą. Z jednej strony chciałem jechać do domu, ale z drugiej, bardzo chciałem być na próbie, poza tym uważałem, że skoro wycierpiałem już tyle, to wytrzymam jeszcze trochę. O 16 dotarliśmy na miejsce. Niebiosa wynagrodziły mnie za moją wytrwałość: okazało się, że wyjątkowo fajny wokalista zespołu, R, ma do opalenia fifkę z resztkami marihuany. Nie poczułem jej zbytnio, jednak po chwili R znalazł drugą fifkę - widać, że bogowie THC byli tego dnia ze mną. Po opaleniu drugiej fifki faza uderzyła szybko i konkretnie, jednak w niczym nie przypominała moich poprzednich doświadczeń z marihuaną - myślę, że odpowiedzialny za to jest 4-HO-MET. Zero śmiechawki czy chociażby radosnego nastroju, zamiast tego niesamowicie rozkminowa jazda, w zawiłości dociekań przewyższająca znacznie to, co kilka godzin wcześniej zaoferowała mi tryptamina. Odbiór muzyki zmienił się znacznie - była ona niezwykle głęboka, każdy dźwięk był idealny i niezbędny. Każdy instrument słyszałem niezwykle klarownie, muzyka tworzyła idealną harmonię... Zabawne było to, że miałem identyczne odczucia nawet wtedy, gdy członkowie zespołu ćwiczyli i każdy grał inną partię - niezależnie od tego, jakie dźwięki wydobywały się z instrumentów, ja odbierałem je jako cudowny, nadzwyczajnie piękny utwór. W głowie miałem istny zamęt, huczało w niej od niepojmowalnych idei i objawionych prawd. W pewnym momencie zacząłem zapisywać swoje przemyślenia, co okazało się zbawienne - następnego dnia nie pamiętałem żadnego z nich, dopiero dzięki notatkom udało mi się je odtworzyć. Pisałem, że język to wirus [Jestem świadomy tego, że dokładnie to samo napisał Burroughs, jednak nie mam pojęcia, co stary Lee miał na myśli - mam zamiar to sprawdzić dopiero po napisaniu tego tekstu. Jeśli okaże się, że chodziło mu o to samo, co mi, moje ego wystrzeli na orbitę.]. Miałem myśli i uczucia, których nie potrafiłem nazwać, gdyż język jest ułomnym narzędziem, nieprzystosowanym do badania sfery, w którą wkracza się po zażyciu środków psychodelicznych. Nie mogąc ich nazwać, nie mogę ich zrozumieć. Skażeni językiem ludzie zatrącają zdolność pojmowania czystej myśli - mózg każdą myśl sprowadza do języka, a my nie mamy już dostępu do ich prawdziwej formy, jedynie do ograniczonej, uproszczonej wersji. Można to porównać do czytania poezji angielskiej w oryginale i do czytania jej przełożenia na polski dokonanego przez automatycznego tłumacza. Kiedy pojawia się myśl, do której mózg nie potrafi przyporządkować żadnego słowa, jej sens pozostaje dla nas nieodgadniony - wyłącznie osoba nieskażona językiem byłaby w stanie ogarnąć całość doświadczenia psychodelicznego, gdyż jednostka taka myślałaby w sposób absolutny.
Dostrzegałem dokładnie ukryte procesy myślenia. Codzienne, normalne myślenie można porównać do korzystania z systemu operacyjnego z pulpitem i okienkami, ja natomiast przedarłem się przez tę fasadę i obserwowałem działanie tekstowej konsoli. Widziałem (z braku lepszego określenia) w jaki sposób mózg analizuje obraz, słowa, dźwięk... Byłem świadomy wszystkich sygnałów dobiegających do mózgu, czułem każdy milimetr skóry, nawet swoje wnętrzności. To wszystko było nieopisywalne, gdyż język nie został stworzony do tak głębokiej introspekcji. W mózgu istnieje specjalny ośrodek odpowiadający za język, możliwe więc, że to nie narzędzie jest ułomne, lecz po prostu my ewolucyjnie jesteśmy niezdolni do rozumienia i opisania tych procesów, tak jak ewolucyjnie jesteśmy niezdolni do widzenia światła ultrafioletowego bądź słyszenia niektórych częstotliwości dźwięku.
Stałem się świadomy tego, że moje ciało (określałem je mianem „mięsa”) nie jest mną. Nie mówię tu o dysocjacji osobowości czy oddzieleniu od ciała - wiedziałem, że ja je kontroluję i że jest ze mną połączone, ale ono nie było mną. Ja jestem czysta myślą, a to tylko ohydna powłoka, w której jestem uwięziony i z której kiedyś się wyrwę. Zauważyłem, że ludzka skóra ma obrzydliwy kolor - jest paskudnie mdła i nijaka. Żałowałem, że nie możemy mieć jakiegoś pięknego koloru skóry, np. zielonego albo niebieskiego (i nie, nie lubię Avatara).
Zaintrygował mnie jeden krótki fragment: „Myślenie archetypami. Zapomniane, obce archetypy.” Niestety, nie udało mi się przypomnieć, o co chodziło. Domyślam się tylko, że miało to jakiś związek z niepojmowalnymi myślami.
Wiem, że nie zapisywałem wszystkiego. Zastanawia mnie, jak wiele straciłem...
Przez cały czas trwania tripa miałem dziwne halucynacje, jakich nigdy nie doświadczyłem wcześniej - pojawiały się się one... poza moim polem widzenia! Jak gdyby powierzchnia obrazu, jaka dochodzi do mojej świadomości, uległa zwiększeniu - lecz oczy z przyczyn fizycznych nie są w stanie widzieć więcej, więc moja wyobraźnia samodzielnie zapełniała tę przestrzeń. Siedziałem obok drzwi i co 5 minut widziałem, jak się otwierają i ktoś wchodzi do środka, ale gdy odwracałem głowę, by zobaczyć, kto, drzwi były zamknięte i okazywało się, że tak naprawdę nie mogłem ich widzieć nawet kątem oka. Za każdym razem, gdy podnosiłem głowę znad zeszytu, okazywało się, że muzycy stoją w innych miejscach, niż ich „widziałem”, a ściany mają inny kolor. Często wydawało mi się, że ktoś stoi obok mnie - oczywiście tak nie było. Te halucynacje powstawały niezauważenie i mimo skupienia na nich nigdy nie udało mi się dostrzec momentu, w którym się tworzą, zawsze mnie zaskakiwały.
Trip skończył się mniej więcej równo z próbą, o 18. Większą grupa udaliśmy się w długą drogę do domu P, gdzie miała mieć miejsce kameralna popijawa. Dotarliśmy tam chyba w okolicach 20. Byłem bardzo zmęczony i strasznie zamulałem, szybko zasnąłem. Następnego dnia obudziłem się w świetnym, post-tryptaminowym nastroju, który utrzymywał się przez cały tydzień.
Zdecydowanie nie był to najszczęśliwszy dzień mojego życia, lecz obu tripów nie mogę ocenić inaczej, niż jako wspaniałe, rozwijające doświadczenia. Intelektualna przyjemność z nich płynąca przyćmiła wszystkie niemile wypadki. 4-HO-MET wzięty na łonie przyrody przerósł moje najśmielsze oczekiwania (serdecznie wszystkim radze: nie róbcie tego w domu!). Wpływ hometa na marihuanę mam zamiar dogłębnie zbadać, co i wam polecam.
- 17564 odsłony
Odpowiedzi
Jak dla mnie - wzorcowy
Jak dla mnie - wzorcowy TR.
Zdzieranie wyższych warstw abstrakcji z procesów myślowych i oglądanie klocków, z których się składają + archetypowe myślenie (o którym piszesz, ale nie pamiętasz, o co Ci chodziło) są, jak dla mnie, najciekawszymi aspektami działania... marihuany. Tę archetypowość poczujesz najlepiej podczas seksu, kiedy odkryjesz z przerażeniem, że ileś warstw zmysłowości, uczuć, stosunków międzyludzkich, gier interpersonalnych i partnerstwa, przykrywa tkwiący gdzieś głęboko i zupełnie niepodlegający naszemu zrozumieniu, irracjonalny imperatyw kopulacji, a wszystko inne, co dzieje się w naszej głowie, jest tylko do niego dodatkiem.
o tak
"Halucynacje" z nikąd, które opisujesz znam z miksów żutych liści szałwii z DXM.