psychodeliczna inicjacja
detale
psychodeliczna inicjacja
podobne
To już ponad 3 lata od tego pamiętnego dnia w którym poznałem świat psychodeli. Opisuję je jeszcze raz, z punktu widzenia osoby, która już się zadomowiła w psychodelicznych wymiarach, również dlatego, że stary TR gdzieś zaginął. W związku z tym, że miało to miejsce, chronologia może być nieco zaburzona, ale to raczej mało istotna sprawa, gdy czas jest równie plastyczny co cała reszta rzeczywistości. :)
O dziwo pamiętam ten dzień dość dobrze, w odróżnieniu od innych dni mojego życia. Mam raczej kiepską pamięć. Było to średnio pogodne, grudniowe popołudnie roku 2007. Ja i mój znajomy "M" przyjmujemy Kurwika na dzielnicy. Po chwili napięcia wrzucamy kartony pod jęzory na przypale i idziemy na miejscówkę. Było to koło godziny 16.
Mięliśmy około 20 minut drogi na miejscówkę, stary poligon wojskowy. Mnóstwo lasu. O tej porze roku raczej nieuczęszczane. Oczywiście już od pierwszych minut rozpoczął się efekt placebo. Oczywiście nasze głowy nie były sobie w stanie wyobrazić najbliższej przyszłości.
Około 45 minut od zarzycia byliśmy na miejscu, było już ciemno. Zaczynają się pojawiać pierwsze efekty. Kurwik zadał mi koan, którego oczywiście nie potrafiłem jeszcze rozwikłać. Mało mnie to interesowało w tamtym momencie.
Później Kurwik polecił mi usiąść na ziemi i spojrzeć przed siebie. Był to zapierający dech w piersiach widok mórz lawy, który zastąpił wąwóz który był zaraz przede mną. Tak naprawdę był to bardzo marny obraz. Niewyraźny, mało poryty. Ot ładny obrazek. Jednak dla świerzaka to było coś!
Księżyc świeci na czystym niebie. Pamiętam, że zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Przez dłuższą chwilę gapiłem się w niego i poczułem jedność z wszystkimi ludźmi oglądających księżyc świadomie, a nie tylko odbierając jego wizerunek.
Po chwili zauważyłem, że Kurwik i M próbują zrobić ognisko, żeby się ogrzać. Zdawali się być bardzo zdeterminowani, pewnie było im zimno. Oni kucali nad kupką badyli próbując je podpalić. Ja natomiast stałem nad nimi patrząc na nich czując się jak Bóg patrzący na ludzi próbujących mało skutecznie poradzić sobie w życiu, próbujących non stop umieszczać trójkątny klocek w okrągły otwór.
Posiedzieliśmy tam jeszcze trochę i postanowiliśmy ruszyć w drogę. Było to jakieś pół godziny później (~T+1:15). W drodze rozmawialiśmy z Kurwikiem o naturze tego co właśnie przeżywamy, o tym jak bardzo nas dziwi to, że czujemy się tacy trzeźwi na umyśle i tylko zakres działania zmysłów się poszerzył; o tym, że to lepsze niż jakaś tam baka. Wówczas jeszcze nie wiedziałem co potrafi Marry Jane w dobrym Set & Settingu toteż lekka kwasowa fazka (bo tak postrzegam stan w którym wówczas byłem) była czymś niesamowitym w porównaniu do nudnych zielonych tripach polegających na leżeniu skutym (w wyniku nieumiejętności funkcjonowania po skopceniu) bądź leciutkich tripkach (w wyniku nieumiejętnego palenia).
W każdym razie to było coś idziemy ulicą, w świetnym humorze, lekka euforia, wszystko co widzieliśmy było bardzo ostre, miód dla oczu. Zwłaszcza, że był wieczór. Lampy uliczne rzucają przepiękne światło. Nigdy wcześniej nie byłem taki szczęśliwy jak wtedy. Tak mi się zdawało.
Po jakimś czasie (~T+1:45) zeszliśmy z ulicy na większy kawałek niezabudowanego terenu. Moje oczy zwariowały. Widziałem coś zupełnie innego niż powinienem. Wydawało mi się że jeden kawałek horyzontu tworzy cały horyzont zapętla się. Wydawało się, że mam przed sobą nieograniczoną wręcz przestszeń. Cała była taka sama, bez większych różnic.
W zasadzie nie wiem czemu tam byliśmy, ale chyba nie za długo. Kurwik musiał się powoli zbierać (~T+2:00). Przystanek był zaraz za dość wysoką ścianą jakichś drzew/krzaków ja tam widziałem wrota w zielonym murze. Przechodzenie przez tę bramę było czymś niesamowitym, podchodzę do bramy - jeden świat, przechodzenie przez bramę, wydłużona chwila - niewiadomo co, wychodzimy po drugiej stronie, na przystanku - inny świat.
Wkrótce Kurwik odjechał w przekonaniu że jest miła fazka i będzie spoko. Nie upszedzając jednak faktów, od jego odejścia czas trochę zwolnił. Może to jego towarzystwo napędzało mózg tak, że szedł w przód osi czasu, a nie się co chwilę na czymś zatrzymuje.
Staliśmy tam jakąś bliżej nieokreśloną chwilkę nie mając pojęcia co zrobić. To było naprawdę przytłaczające. Czas zwolnił do granic możliwości. Co chwilę jakbyśmy się właśnie obudzili z krótkiego snu. Ja tak miałem. M chyba też. Zadecydowaliśmy, że rozejdziemy się do domów (~T+2:10).
Przejście do konkretnej czynności przyniosło ulgę. Czas już nie dawał się tak bardzo we znaki. Możliwe, że dlatego, że widząc kolejne budynki miałem lepsze poczucie czasu - wiedziałem ile mniej więcej czasu trwa przejście z jednego punktu do drugiego. Ku mojej uciesze nie bałem się zbytnio ludzi. Czułem pewien niepokój, ale w gruncie rzeczy było dobrze. Ten etap podróży był stosunkowo normalny. Były jakieś małe przywidzenia, ale to nic wielkiego. Jedynym szczególnym wrażeniem było dotykanie oblodzonego pręta ogrodzenia. Znów nie było to nic wielkiego, ale wszystko wydawało się takie nowe. Takie niesamowite.
Nadszedł i czas w którym wróciłem do domu (~T+2:40). Bałem się trochę, jeszcze nie wiedziałem, że ludzie są ślepi i zbyt prędko nie zauważą czegokolwiek, jeśli się nie da powodu. Pierwsza rzecz jaką zrobiłem to do pokoju. Odpalam kompa. Szybko jednak go wyłączyłem bo czułem się zdezorientowany. Wydało mi się, że nie będę w stanie normalnie używać kompa.
Poszedłem się wykąpać i znów problem. Totalnie nie ogarnąłem sprawy w czasie i nie odczekałem aż się trochę wody naleje. Siedziałem więc w napełniającej się wannie. Bardzo mi się dłużyło, bo czym tu czachę zająć? Do tego w ogóle nie ogarniałem wrzątku. Parzyło mnie chyba dość konkretnie, bo było sporo pary, ale ja tam tylko siedziałem. Nie mam pojęcia ile czasu siedziałem, ale chyba odsiedziałem normalne 30 minut, bo nic nikogo nie zdziwiło. Ciekawym doświadczeniem było jeszcze mycie zębów, wydawało mi się, że szczoteczka gnie się, jakby była z jakiegoś bardzo plastycznego materiału. Trudno mi to opisać, bo nigdy więcej nie myłem zębów w tym stanie.
Świetnie, aż ~T+3:15, a ja się nieźle trzymam. Oczywiście musiały się zacząć schody. Pierwsze rozmowy ze staruszkami nawet jakoś mi wychodziły, ale potem było kiepsko, bo zdeklarowałem się, że zjem kolację (ale głąb ze mnie). Nie dość że czekałem na niewiadomo co, siedząc w kuchni to jeszcze w połowie czekania poszedłem się położyć i nie uśmiechało mi się zbytnio wracać.
Wróciłem jednak i zjadłem kolację. To nie było fajne. Czuję się trochę jakbym dostał cegłą w łeb. Nie ogarniam. Siedzę z całą rodzinką przy stole i wpierdalam. Telewizor jest włączony. Jakieś chore rzeczy mi chodzą po głowie w związku z tym. Do tego były bułki (niby lepsze od chleba, ale nie tym razem) z mięsem. To było okropne. Zupełnie nie ogarniałem tej czynności. Zapychałem sobie usta i mieliłem. Nie wiedziałem w którym momencie połkąć, kiedy mogę wziąć kolejny kęs. Totalna masakra.
Nic jednak nie trwa wiecznie i udało mi się skończyć jeść (co ciekawe, jak zwykle pierwszy) i czmychnąć do łóżka. Wprawdzie starsi coś wyczaili bo zapytali czy chcę jakieś lekarstwo, ale spoko, żadnego wielkiego przypału nie czułem jeszcze. Około T+4:00 zacząłem ostatnią fazę tripa - leżakowanie, rozdzaj spędzania czasu na psychodelikach który lubię, mimo, że wydawałoby się, że jest nudny. Chyba tak go lubię, bo mogę liczyć na to, że nikt mi nie będzie przeszkadzał, więc mogę pożeglować w mentalnych przestworzach.
I tak właśnie było, to znaczy była przeplatanka obserwowania CEVów, mentalnych wkrętów i nasłuchiwania otoczenia. CEVy były kosmiczne, w porównaniu do tego o czym pisałem wcześniej. Były bardzo wyraźne, z bardzo intensywnymi kolorami, jakich nigdy nie widziałem w realu. Do tego cechowały się niesamowitą złożonością. Uczucie pozostało w pamięci, ale ni cholery, wciąż nie potrafię tego oddać słowami.
Mentalne wkręty natomiast to różne rozkminki typu: o boże wydało się. Będę musiał się przyznać, bo na pewno zauważyli, które powoli krystalizowało się w "... ale to dobrze, tego mi potrzeba!". W tym stanie przekroczyłem chyba pierwszą swoją poważną iluzję. Zrozumiałem, że dualizm to gówno, bo jednocześnie byłem niepokojny i leżałem spokojnie obserwując cierpliwie swój niepokój. Jednocześnie męczyły mnie psychozy, ale wciąż byłęm spokojny. Innym wkrętem było rozkminianie smutnej prawdy, że większość ludzi nie doświadcza niczego tak wielkiego jak ten właśnie trip.
Natomiast nasłuchiwanie otoczenia to część leżakowania której nie lubię ponieważ jest bardzo paranojogenna. To znaczy trudo jest mi się wyluzować jak leżę na łóżku, ale słyszę telewizor, który jest włączony w sąsiednim pokoju. Jakieś dziwne strzępy dźwięków. No i co chwilę lekka paranojka czy aby rodzice nie idą wbić do mnie zrobić burę.
Generalnie leżakowanie trwało i trwało, trudno mi wyodrębnić jeszcze jakieś doświadczenia z których się składało. Tęskniłem jednak za magiczną godziną 22:00 (~T+6:00), kiedy to mniej więcej moja mama idzie spać i będzie spokój. Rzeczywiście, ta chwila przyniosła ukojenie, ale dopiero gdy zapadła cisza (~T+7:00) było zupełnie fajnie. Wtedy też mentalny rozpierdol był trochę lżejszy. Koło północy nawet wstałem żeby napić się wody i już było gites, a zatem trip trwał około 8 godzin.
Na drugi dzień natomiast było przepięknie. Czułem się tak dobrze. Do tego nikogo nie było w domu, więc czułem się spokojnie. Śniadanko tego poranka było smaczniutkie. Sczęśliwie okazało się, że reakcja staruszków była bardzo lekka, nieśmiała - ot mała aluzja. Wydaje mi się, że nie pojęli co naprawdę się stało, ale to przecież już nie jest istotne.
Co do skutków tripa, oczywiście zmieniło to moje życie. Na początek była to głównie nieodwracalna zmiana w percepcji. Nie zawauważyłem, żebym zaraz stał się jakimś Bogiem, ale byłem zadowolony, nie pamietam go jednak z perspektywy czasu i wszystkich kolejnych doświadczeń. Ten trip to dla mnie przede wszystkim ten mały punkcik w którym moje życie trochę zboczyło z kursu dla mnie przewidzianego i pchnęło mnie w kierunku zmian, które tak naprawdę wciąż trwają, popychając ku szczęściu.
- 10760 odsłon