nights in white satin
detale
raporty t.rydzyk
nights in white satin
podobne
Czy zauważyliście czasem, jak wypadkowa szkodliwość substancji wpływa na sposób w jaki wypowiadają się o niej użytkownicy? W wypadku marihuany mamy „trawkę”, „grasik”, „gandzię”, „Marysię”, „zioło” – wszystkie określenia niosące pozytywny ładunek i nie zdarzyło mi się chyba widzieć brzydkiego przezwiska dla tej dość niewinnej używki. A pomyślcie teraz o amfetaminie – zaczyna się podobnie poufale: „spidzik”, „fetka”, „metka”, po czym następuje niesamowita przemiana i w pewnym momencie starzy wyjadacze zaczynają na forum pisać o niej: „ŚCIERWO”. Powodów tego przewartościowania jedynie się domyślam: może amfetamina przeżuła ich i wypluła, może doprowadziła na skraj, może była jak podstępna żona, która odebrała życie, zdrowie i cały majątek po rozwodzie?
Moja znajomość wyglądała zgoła inaczej, bo do małżeństwa nigdy nie doszło, we wspomnieniach jawi mi się więc amfetamina bardziej jako ta niesamowita kobieta, z którą byłem w sam raz tyle, ile trzeba aby zachować o niej ciepłe wspomnienia (może z lekkim uczuciem niespełnienia). Ot, dwumiesięczny romans, a w pakiecie niekończące się noce, spacery we dwoje, szaleństwo reve’ów i rozmowy do samego rana.
Słyszałem o niej wiele od kumpli z liceum. Zdaje się, że na początku lat dziewięćdziesiątych sprzedawano go w każdym zieleniaku i kiosku „Ruchu”, bo koledzy znali amfę już od dawna, pamiętam jak wygłupiali się w klasie:
— …A ja, jak przechodziłem dziś obok takiej babci, co sprzedaje sznurówki, to słyszałem jak mówi przez zęby: „sznurówki, fiiilcowe wkładki, tania amfetamina!, tania amfetamina!”.
Jeśli chodzi o jej taniość, to już chciałem napisać że sto miligramów kosztowało dwieście tysięcy złotych, ale jako że było to po denominacji muszę jednak, zgodnie z prawdą, napisać, że dwadzieścia, a gram chodził po sto. Nie trzeba było więc, jak teraz, „tańczyć z Jagiełłą i Zygmuntem Starym”, aby dobrze się zabawić, bo już za Chrobrego dostawało się kawałek folii aluminowej, wielkości, jeśli pamięć mnie nie zawodzi, dziesięć na pięć milimetrów, w której po rozwinięciu znajdywaliśmy cieniuteńką warstwę białego proszku. „Białego” to jednak zbyt mało powiedziane! Biel amfetaminy to była absolutnie najbielsza biel, jaką kiedykolwiek widziałem! Przystawiając do speeda najbielszą rzecz, jaką byliście w stanie znaleźć w domu (bo ja wiem – coś wypranego w wizirze?), speed był nadal dziesięć razy bielszy i aż raził w oczy (dlatego trochę mnie przeraża, gdy piszecie teraz o żółtym czy różowym, albo jakichś dziwnie pachnących speedpastach). Najbardziej niesamowite było to, że ćwierć tej nikłej działki wystarczyła na całą noc zabawy (lub przewracania się z boku na bok w bezsenności).
Tak więc pewnego słonecznego, letniego dnia, na pierwszym roku studiów, szedłem Piotrkowską, a za mną z chichotem pędziło dwóch kumpli, ubawionych najwyraźniej tym, że nadmiar energii, która spłynęła na moje ciało piętnaście minut wcześniej, znajdował ujście w serii radosnych podskoków.
— Świetnie, fantastycznie, o jak ładnie — nadawałem cały czas, co rzecz jasna jeszcze wzmagało ich rechot.
Wszystko wydawało się ostrzejsze, jaśniejsze i ciekawsze, czułem wyraźne sztuczne pobudzenie, jakby jakaś niewidzialna siła dokręciła mi sprężynę, zwiększyła obroty, podkręciła napięcie. Tego pierwszego dnia, nie biegałem jednak więcej po mieście. Pamiętając, że amfetamina przede wszystkim pomaga w uczeniu się, skierowałem swoje kroki do domu i zagłębiłem się w zakuwaniu do kolokwium z teorii pola.
Proces uczenia się uległ niesamowitej transformacji. Wiedza sama wchodziła do głowy. Nie musiałem, jak zwykle, co jakiś czas wracać kilka zdań wcześniej, aby zintegrować nowy kawałek tekstu. On po prostu wczytywał się do mózgu i utrwalał, w dodatku zrozumienie przychodziło natychmiast, nie wymagało wysiłku i rozbijania zdań na czynniki pierwsze. Jedno szybkie czytanie, po którym dla pewności wypunktowałem wszystkie najważniejsze informacje z pamięci. Coś niesamowitego! Potem usidałem z ojcem w dużym pokoju i gadałem o czymś, jak najęty.
Ponieważ amfetamina była wszędzie – w kawiarni za rogiem, w akademiku, w pokoju obok, w piwie kolegi, w kieszeni koleżanki, wszędzie dosłownie – zacząłem używać białego proszku dość regularnie do zakuwania, a że czas działania był niesamowicie długi, często kończyło się dopiero mniej więcej o czwartej-piątej nad ranem, pozwalając spędzać noce, jak nigdy dotąd: włócząc się od klubu do klubu, od dyskoteki do dyskoteki. Czy muszę przypominać, co się w tym czasie grało? W „Futuryście”, „Undergroundzie” i okolicznych mordowniach leciała muza nowej, niesamowicie odlotowej kapeli The Prodigy, przeplatana z Protection Massive Attack, Dummy Portishead i całą masą nowej muzuki tanecznej, która nadała niesamowity, charakterystyczny sound latom 90-tym. Pierwsze wejście w zawieruchę dance’owej imprezy w stanie amfetaminowego pobudzenia było przeżyciem samym w sobie. Choć nie zmieniała percepcji, wszystko zdawało się po niej być nieco bardziej. Bardziej kolorowe światła, bardziej roztańczeni ludzie, bardziej gęsty tłum, bardziej skoczna muzyka, więcej energii w powietrzu. Nigdy nie lubiłem tańczyć, ale wtedy, przy „Magic people, voodoo people!” i ze speedem w głowie, nogi jakoś same zaczynały pląsać.
Po imprezach, dość często jeździliśmy do naszej koleżanki, która miała na skraju miasta dom podarowany jej przez rodziców. Nie mogąc usnąć siadywaliśmy w salonie, a gdy wieczory były ciepłe – na niedokończonym balkonie bez barierki i dyndając nogami prowadziliśmy w noc niekończące się rozmowy, a kiedy nudziły nam się rozmowy, tarzaliśmy się (dosłownie) w łóżku.
Amfetamina zdawała się być zabawką, kluczem do bezwysiłkowej nauki, przedłużaczem nocy, rozrusznikiem nóg, nieszkodliwą używką. Słyszałem co prawda od kolegów, że jest coś takiego, jak zwałka, ale z jakichś powodów nigdy jej nie doświadczyłem. Do czasu…
Do czasu egzaminu pisemnego z jakiegoś przedmiotu, którego nazwy nawet już nie pamiętam. Pod koniec godziny zaczęło mi się robić słabo, a myślenie stało się cięższe. Kiedy wszyscy opuścili audytorium, położyłem się na ławce, próbując dojść do siebie. Znajomi odwieźli mnie do akademika. Wykorzystując ostatnie siły na dowleczenie się do automatu telefonicznego, wykręciłem numer kumpla i poprosiłem o wskazówki. Kazał jeść słodkie i pić coś z cukrem. Tylko tyle…
Leżałem wpatrzony w sufit. Było mi zimno. Było mi źle. Byłem okropnie niegłodny. Obok mnie, na stoliku leżała rozwinięta krówka, którą z obrzydzeniem nadgryzałem po kilka milimetrów, co parę minut. Zjedzenie jej do końca wydawało się zadaniem niewykonalnym. Męka zdawała się trwać godzinami. Męcząc się myślałem sobie, że narkotyki są fane, dopóki człowiek dobrze się po nich czuje. A co to za zabawa, kiedy jest tak źle i nieprzyjemnie?!
Myślałem o tym i myślałem, aż się doszczętnie obraziłem na amfetaminę, żegnając ją na zawsze. To był mój ostatni raz.
Dziś wcale za nią nie tęsknie…
Wcale… No, może troszeczkę…
Za każdym razem, kiedy słyszę The Prodigy…
- 16833 odsłony
Odpowiedzi
Nostalgiczne, ale z klimatem.
Nostalgiczne, ale z klimatem. Dzisiaj ludzie nie umieją już rave'ować. Potrzebują wi-fi, zdjęć z imprezy i stref komfortu. Po lepsze imprezy trzeba latać do UK.
retro narkotyk :)
Ostalgia, takie słówko wytrych bardziej mi pasuje :))
To prawda- odkąd ta dzisiejsza młodzież wciągnęłaby nawet proszek do prania, jakby im go w samarkie zapakować- już nie ma prawdziwych narkotyków. Że tak powiem- gdzie te niegdysiejsze śniegi- koks biały jak ona satyna, white nights, feta żółta jak żółta gaza... cóż- kreski amfetaminowe to dla mnie paradoksalnie haute cuisine, nie często, tylko kiedy mi kreatywności trzeba.
http://lozadlavipow.blox.pl/
blogerkoćpunka
Heh, ja bym pewnie tak nie
Heh, ja bym pewnie tak nie umiał. Ta stara amfa była za fajna, co noc się chciało.