absolutna masakracja ego po 1p-lsd i buchu
detale
raporty alchemia_stosowana
absolutna masakracja ego po 1p-lsd i buchu
podobne
Prawie równo miesiąc temu po raz pierwszy miałem do czynienia z LSD. Było to 140 mikrogramów. Doświadczenie bardzo pozytywne, rozwijające psychicznie, jednocześnie niszczące wiele schematów myślowych używanych przeze mnie na co dzień. Przez pewien czas uważałem nawet, że tamten kwas kompletnie zaorał mój mózg z jego schematami, stereotypami i innymi takimi rzeczami. Myślałem tak do czasu mojej intensywnej przygody z 1P.
Zacznijmy od tego, że mimo, iż set był odpowiedni, to rzeczą, która nie dawała mi cały czas spokoju było kilka marginalnych opinii, które przeczytałem o tym analogowym kwasie w internecie. Niektórzy ludzie twierdzili, że "łee, słabsze" albo "łeee, nie tak głębokie przeżycie, jak oryginał :///". To trochę zbiło mnie z tropu i zacząłem się obawiać, że nie klepnie. Zwłaszcza, że miałem zamiar wziąć 100mg a miałem porównanie ze 140 mikrogramami LSD. Gdyby rzeczywiście klepło słabiej, byłbym nieusatysfakcjonowany. Mimo to na razie zdecydowałem się na to 100. Potraktowałem to jako dawkę eksperymentalną, zwłaszcza, że SIN nie wysłała mi od ponad tygodnia odczynników, więc aplikowałem to bez testowania. Niby z porządnie wyglądającego sklepu, ale zawsze to jakieś ryzyko.
Godzina 14:00
Aplikuję kartona pod język. Nie ma żadnego smaku, nawet tuszu.
14:16 (sic!)
Jest mi odrobinę weselej. Zaczynają się podśmiechujki właściwie nie wiem z czego. Leżę na łóżku i czuję lekki niepokój
we flakach.
14:30
Bodyload na pełnej kurwie, zupełnie jak przyspieszony i "skondensowany" w obrębie godziny bodyload LSD. Nadal niepokój we wnętrznościach, czuję jakby jakieś robaki drążyły mi tunele w mózgu w tylnej części głowy.
~15:10
Czas przestaje mieć dla mnie znaczenie. Od tego momentu będzie on rzeczą bardzo... umowną. Bo umówmy się, że wtedy już nie patrzyłem na zegarek a wszystkie godziny muszę wydedukować z korespondencji z ziomkiem na Messengerze.
Do godziny ~17:00 trwała już trochę mniej intensywna, ale jednak faza wejścia, podczas której prawdopodobnie robiłem różne heheszkowe rzeczy, na pewno bawiłem się szablą, słuchałem głośno muzyki, etc. W okolicach 17:00 wejście zwolniło, prawdopodobnie zbliżałem się do peaku, jak tak teraz o tym myślę. Ale wtedy ujebałem sobie, że już mnie puszcza "ta gówniana podróbka" i stwierdziłem, że nie będę tego dojadać, bo nie chce mi się znowu czekać aż wejdzie.
Wtedy (może w okolicach 17:10) stwierdziłem, że zapalę odrobinę hehehuanen i zobaczę co się stanie.
To był mój gwóźdź do trumny.
Zioła miałem bardzo suchą i pokruszoną resztkę, zdecydowałem się więc zapalić "od dupy strony" fifki. Zaciągnąłem się raz, odłożyłem lufkę, zrobiłem łyk albo dwa wody, zagapiłem się na telefon. Po chwili przypomniałem sobie, że fifka niedopalona, więc wkładam ją do ust automatycznie i grzeję z "szerszej" strony. Dym nie leci. Przypominam sobie, że nabiłem od dupy strony i niewiele myśląc, wkładam gorącą stronę do ust. Uświadamiam sobie, że coś poszło nie tak w momencie, kiedy usta pieką mnie już niemiłosiernie na skutek poparzenia. W tej samej sekundzie albo chwilę później dociera też do mnie, że będzie grubo. Halucynacje i zawroty głowy przybrały na sile, jednak zdecydowałem się dopalić (jak mi się wtedy zdawało) r e s z t k ę marihuany znajdującą się nadal w lufce.
17:26
Zaczynam tracić kontrolę nad swoim umysłem, piszę do ziomka, żeby nigdy po tym nie palił, bo (cytuję): "Czarnobyl na bani straaaaasznyyy xD".
Strzępów wydarzeń, które pamiętam z następnych kilku godzin nie jestem nawet w stanie uporządkować chronologicznie, więc po krótce wymienię, co pamiętam:
-siedzę na YT, staram się chyba posłuchać jak największej ilości tracków zanim odlecę na amen
-słucham mojego kochanego rocka psychodelicznego (głównie Liquid Sound Company) ale jest za mocny w tym stanie, zbyt dobrze odzwierciedla pracę mózgu na kwasie, dźwięki gitary są zbyt "świdrujące", więc przełączam
-oglądam filmik, na którym obrazy Vincenta Van Gogha poddawane są obróbce przez program "google deep dream"; jestem tym jednocześnie podekscytowany i przerażony, bo uświadamiam sobie, że mózg człowieka w sposób IDENTYCZNY interpretuje widziane zarówno na żywo, jak i w myślach obrazy. LSD tylko to uwypukla, pozwala nam zobaczyć obraz rzeczywistości przed ostateczną, "racjonalną" interpretacją, jednocześnie nadinterpretując go. Jedyna różnica jest taka, że zamiast piesków, które widzi google deep dream, ja widzę olbrzymie ilości pawich oczek i ogólnie oczy
-skaczę między filmikami, które miałem oglądać po zażyciu, ale jakoś na żaden nie mam ochoty
-zaczynają się mega schizy, zaczynam zapominać kim jestem, powtarzam pod nosem swoje imię i nazwisko
-w pewnym momencie i to przestaje mieć dla mnie znaczenie, patrzę zgarbiony na podłogę i mówię na głos szyderczym tonem "[moje imię i nazwisko]? Kto to kurwa jest xDDD" i tak przez chwilę kisnę sam z siebie, ale chwilę potem autentycznie nie wiem kim jestem. Nadal mam na ustach moje imię i nazwisko, ale kompletnie nic już dla mnie nie znaczy. Wiem co to oznacza, więc jakby z automatu włączam sobie film z kanału PsychedSubstance o śmierci ego.
Rzeczywiście chwilę później umarłem. Leżałem z zamkniętymi oczami, jakby zupełnie w innym świecie i obserwowałem na własne oczy najbardziej fundamentalne mechanizmy mojego umysłu. Miałem przed oczami coś w stylu dwóch duchów; jeden w kolorze niebieskim, drugi w kolorze czerwonym. Zdawały się one walczyć o kontrolę nad moim umysłem, czułem, że znam je z jakichś najbardziej głębokich czeluści mojego umysłu, coś jakby z dzieciństwa. Miałem wrażenie, że były to schematyczne obrazy dobra i zła zakorzenione w mojej podświadomości. Kiedy obydwa tak wirowały w walce, w końcu straciłem je z oczu i zacząłem jakby na własną rękę szukać moich utraconych wspomnień i tożsamości. W sumie trudno powiedzieć czy to byłem ja, bo nie miałem nad tym kontroli. Jeżeli da się w jakiś sposób opisać te wrażenia wizualne, to leciałem przez nieskończoną ilość przeważnie zielonych fraktali, w których każdy "wir" złożony był z czegoś przypominającego wirujące z upiornym dźwiękiem pawie pióra. Leciałem tak i miałem niczym niepodpartą wiedzę albo raczej intuicję, że każdy z tych wirów prowadzi do innej świadomości. Czułem się wtedy niczym więcej, niż bezosobowym człowiekiem. Kiedy leciałem przez te fraktale, zadawałem sobie ciągle pytanie "kim JESTEŚMY?", z jakiegoś powodu nie mogłem przestać go zadawać i za każdym razem, kiedy zbliżałem się do któregoś "tunelu pawich piórek", jakiś głos z tyłu mojej głowy odpowiadał "jesteśmy bldsf6uinas5iaks1mfij...". Dałem tutaj ciąg losowych znaków, bo to uświadamianie sobie danej tożsamości przypominało jakieś skomplikowane ładowanie bazy danych. Już samo "kim jesteśmy?" i inne słowa, które słyszałem były wypowiedziane zupełnie nie po polsku, ale w jakimś tajemniczym języku mojego mózgu (a może języku kosmitów? w sumie bym się nie zdziwił) a to "ładowanie bazy danych" było kompletnie niezrozumiałym bełkotem, losowymi plikami, z których nic klarownego nie dało się załadować, bo jak tylko widziałem, że to nie moja zagubiona tożsamość, to jakby z automatu leciałem dalej.
W międzyczasie czułem coraz mocniej, że moje ego dobija się coraz mocniej do sterów. W tamtym momencie nie wiem kim byłem, ale było to naprawdę dziwne uczucie jakby widzieć siebie dobijającego się do własnego mózgu. Pamiętam, że wtedy pomyślałem "Właściwie to dlaczego mam go dopuszczać do sterów? Przecież jest dosłownie NIESKOŃCZONOŚĆ możliwości, mogę się zabić i zmienić tożsamość na inną, to wszystko jest na wyciągnięcie ręki!" Zacząłem autentycznie wątpić w sens dopuszczania swojego ego do sterów. Zrozumiałem, że to tylko jakby zwierzę walczące o przetrwanie, chcące odzyskać kontrolę podstępem. Zrozumiałem jak przyziemna jest chęć odzyskania swojego ciała przez tego przedstawiciela gatunku homo sapiens. Na szczęście chyba moja podświadomość wiedziała, że skok z okna jest kiepskim pomysłem albo ego po części wygrało walkę o stery. Udało mi się wstać, napić wody kilka razy. Podszedłem do wentylatora, włączyłem go i tak przed nim klęczałem, licząc, że to mnie oprzytomni. Miałem już jakieś 50% kontroli nad sobą. Ogarniałem już mniej więcej kim jestem i co się właśnie odjebało. Po chwili odpoczynku stwierdziłem, że to było przerażające i muszę o tym z kimś porozmawiać.
19:14
Dzwonię do kumpla po wcześniejszym uprzedzeniu go na fb. Opowiadam mu mniej więcej co przeżyłem, będąc w dalszym ciągu w szoku. Teraz albo chwilę później zaczyna się bardzo powolna faza zejścia, w ciągu której staram się za wszelką cenę zrelaksować i zapomnieć o tym, jak głęboko dotarłem, ale się nie da. Nadal widzę wszechobecne pawie piórka, przypominające google deep dream, słyszę w głowie ten przerażający, przeszywający mnie do głębi dźwięk ich wirowania, niczym małe, zajebiście szybkie wiatraczki. Wizuale nadal bardzo intensywne, ale już mam nad sobą i swoimi myślami ~90% kontroli. W takim stanie trwałem do ~03:20 i w okolicach tej godziny dopiero byłem w stanie zasnąć. Wcześniej z każdym zamknięciem oczu miałem przed oczami dosyć intensywne halucynacje i flashbacki ze śmierci ego.
PODSUMOWANIE:
Było ciężko, ale nie nazwałbym tego bad tripem. Po prostu dowiedziałem się trochę więcej o moim mózgu, świadomości i podświadomości niż bym sobie życzył. Po niemieszanym kartonie nachodziło mnie wiele cennych myśli dotyczących mojej osoby, świata, tego, co można by w nim ulepszyć, co mógłbym zrobić ze swoim życiem, no generalnie złoto. Tutaj było zdecydowanie za grubo. Po śmierci ego nie mogłem już myśleć o niczym innym. Mimo wszystko myślę, że warto to przeżyć, ale zdecydowanie nie bez tripsittera, bo można odjebać coś bardzo nieodpowiedzialnego. Aha i nie polecam palić w środku kartonowego tripa, bo to cholerstwo dosłownie potraja jego intensywność. Myślę, że okolice końcówki zejścia to dopiero dobry czas żeby zapalić o ile chcemy przedłużyć tripa. Tyle ode mnie, pozdrawiam cieplutko!
- 20137 odsłon