Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

padaczka i umieranie... po raz drugi

detale

Substancja wiodąca:
Natura:
Apteka:
Dawkowanie:
270mg DXM, kilka lufek MJ
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Było super, genialny okres w moim życiu.
Wiek:
28 lat
Doświadczenie:
nikotyna (10 lat)
kofeina (12 lat nadużywania)
etanol (ongiś sporo nadużywania)
marihuana (5 lat częstego stosowania)
psylocybina (kilka razy)
DMT (kilka razy)
MDMA (około 50 piguł)
amfetamina (rok nadużywania)
kokaina (raz)
dekstrometorfan (<100x)
kodeina (<100x)
beta-ketony (3x)
dimenhydrynat (raz)
gałka muszkatołowa (raz)

padaczka i umieranie... po raz drugi

Jakieś trzy kwartały temu, dzień po dekszeniu, raczyłem się marihuaną i kodeiną. Mocno porobiony za szybko wstałem z łóżka i zemdlałem, dostając jeszcze ataku drgawek. Na szczęście ludzie na [h] mówili bzdury mówiąc, że to na pewno padaczka i będę miał częste ataki. Na nieszczęście, znów się doprowadziłem do takiego stanu i przeżyłem to ponownie.

Najpierw lufka i spacer, pół godziny później 135mg.

1.5 godziny później lufka, pół godziny później 135mg i lufka. Pół godziny później lufka.

Większość tripa tu pomijam, ale było naprawdę fajnie na początku. Po pierwszej lufie było przyjemnie, miło, relaksująca indica. Jak wjechał deks, to najpierw pluszowe spigulenie, a potem delikatna stymulacja i nawet lekki speedball bym powiedział. Słuchawki, lekkie CEV, ogółem dobra zabawa.. Dopiero 90 minut później dorzuciłem przecież kolejne palenie i drugie 135. I już wtedy zaczęło być dość ciężko, ale nadal pozytywnie. Tylko że już trochę traciłem tożsamość i rozsądek. Po następnej więc się zaczęło:

Psychoza, halucynacje słuchowe, wzrokowe i czuciowe. Cholera, nawet ściany lekko się ruszają. No, fajnie, fajnie. Jakieś durne czynności, wstawanie z łóżka po kilka razy nie wiadomo po co...

Jak wiadomo z moich poprzednich raportów, mam tzw "słaby łeb" i 600mg posyła mnie na IV Plateau, a dwie lub trzy lufki jazzu potrafią mnie przepalić. Oczywistym jest więc, że kolejna lufka to był durny pomysł. Ale ciężko już było kontaktować, bo od którejś lufki to właściwie był sam kamerzysta - scenarzysta spierdolił gdzieś zniszczony używkami.

Kolejna lufa poszła, a ja już nie do końca wiedziałem, jak się nazywam i co robię. W głowie przebijały się głosy nieznanych mi osób, właściwie to już prawie w pełni straciłem kontrolę. Autopilot robił wszystko, a ja byłem pogrążony w myslotokach i halucynacjach słuchowych. Lekkie przebłyski świadomości polegały tylko na  ignorowaniu obecnej sytuacji, z nadzieją, że rozpierdolę się zaraz ostatecznie i usnę.

Odłożyłem laptopa i zacząłem mocniej oddychać. Jeszcze nie wiedziałem, że właśnie zaczyna piekło. Czułem, że się przepaliłem, ale przecież zdarzało mi się to już wielokrotnie - położę się na bok i przeczekam... Nic wielkiego...

Niestety standardowe metody radzenia sobie ze złą podróżą zawiodły. Kilkukrotnie wstawałem i podnosiłem się - raz chcąc się wyłączyć w pozycji embrionalnej "bo za grubo", raz chcąc się czymś zająć i kontaktować, bo leżenie i odpływanie pogarsza mój stan.

Wszystko to cały czas narastało. Pisk w uszach, na całym ciele fizyczne uczucie umierania, tętno największe w życiu chyba, w głowie psychoza - piekło we mnie i dookoła mnie. Fizycznie - jednocześnie jakbym cały płonął, dodatkowo gigantyczny ból na całym ciele jakbym dostał ciężkim młotkiem w każdy centymetr ciała. Na domiar tego wszystkiego, jakbym był rażony prądem o wysokim napięciu. 

Miałem dość. W końcu nie miałem siły się nawet podnieść. Przestałem siadać na przemian z leżeniem, padłem bez sił i zaczęło się standardowe "niech ja już umrę, byleby to sie skończyło... Palę przecież trawę od lat, próbowałem mnóstwo używek, przeżyłem wiele bad tripów. Bad tripy które miałem kiedyś, kiedy też chciałem już umrzeć byleby się skończyło, dziś są rzadkością - ale nawet jak są, to przechodzę je bez szwanku. Naprawdę dobrze sobie radzę ze złymi podróżami i myślałem, że już nic mnie tak nie zaskoczy. Myliłem się. To było jak kilka największych BT w życiu razem wziętych.

W jakimś przypływie chwilowej trzeźwości uznałem nagle, podobnie jak niecały rok temu w podobnej sytuacji, że wstanę i pójdę zwymiotować. No i wstałem za szybko. Czasami i na trzeźwo powoduje mi to otępienie, zamroczenie i kręci mi się w głowie. Wtedy była to chyba najgorsza rzecz, jaką mogłem zrobić.

Do drzwi doszedłem już nic nie widząc, wszystko czarne. Na klamce prawie zawisłem, a na korytarz dosłownie się wylałem. Krok za drzwiami poczułem, jak uginają mi się nogi. Dziwnym sposobem moje ciało zadziałało automatycznie, kładąc się bez mojej kontroli wyprostowane. Jak na łóżku.

Leżę i mną telepie. Po raz drugi w życiu. Tym razem chyba straciłem świadomość na trochę dłużej, bo pamiętam tylko sekundę lub dwie drgawek. I podobnie jak wtedy, ocknąłem się nagle i musiało do mnie po chwili dojść, że leżę w przedpokoju na podłodze kurewsko naćpany podczas najgorszego BT w życiu.

Zrezygnowałem z drogi do kibla, żeby nie rozjebać sobie gdzieś głowy od upadku, ani nie obudzić nikogo. Uznałem, że wrócę na wyro i jebnę się przeczekać. Pech chciał, że znowu wstałem za szybko - na łóżko już upadłem mimowolnie, z kolejnymi problemami.

Ledwo udało mi się przewrócić na plecy. Brałem kilka oddechów na sekundę, doszła hiperwentylacja. Powtarzałem sobie w myślach, że zostało tylko przeczekać, no więc czekałem. Zalało mnie mediatorami stresu, bólu i wszystkim innym. Przynajmniej po utracie przytomności w korytarzu mogłem już normalnie myśleć i "być sobą".

Po okolo pięciu, sześciu minutach od powrotu z przedpokoju, zrobiło się znośnie. Tzn dalej nie byłem w stanie funkcjonować i dalej czułem, że umieram (XD), ale przestałem panikować, hiperwentylować się. Pogodziłem się z tym, co się dzieje. Po kolejnych dziesięciu minutach byłem w stanie już kontaktować z otoczeniem. Zanim usnąłem, to CEV były od razu po zamknięciu oczu trójwymiarowe i dały się kontrolować, mogłem latać gdzie chcę, po dowolnie wybranych światach i ogółem wielu by pozazdrościło. Coś jak świadomy sen w sekundę na zawołanie. Ale miałem to już w dupie...

Wstałem z gigantycznym bólem głowy, co chyba oczywiste. Neurony poumierały, a ja pomogłem sobie deksketoprofenem i kofeiną, żeby ten ból zwalczyć. Dopiero co udało mi się podnieść z łóżka, więc piszę. I pozdrawiam.

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
28 lat
Set and setting: 
Było super, genialny okres w moim życiu.
Ocena: 
Doświadczenie: 
nikotyna (10 lat) kofeina (12 lat nadużywania) etanol (ongiś sporo nadużywania) marihuana (5 lat częstego stosowania) psylocybina (kilka razy) DMT (kilka razy) MDMA (około 50 piguł) amfetamina (rok nadużywania) kokaina (raz) dekstrometorfan (<100x) kodeina (<100x) beta-ketony (3x) dimenhydrynat (raz) gałka muszkatołowa (raz)
natura: 
Dawkowanie: 
270mg DXM, kilka lufek MJ
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media