loty zbyt wysokie
detale
Kompozycje
DXM
Sceletium
Pseudoefedryna
loty zbyt wysokie
podobne
Czuję się jakbym zapominał słów w języku polskim. A jeśli w polskim to pewnie w jakimkolwiek innym tymbardziej. Trochę jakbym wracał, cofał się w rozwoju do dzieciństwa. Niewinnego przekręcania, pacholęcego słowotwórstwa. Kurwa mać, nie było mi do śmiechu. Czułem się jakbym z minuty na minutę coraz bardziej głupiał. Myśli rozjeżdżają się we wszystkie strony, przekraczam wcześniej nie zdobyte przeszkody, choć chyba tego nie chcę. Starczy. Już bardziej czuję niż myślę. A czuję że jest grubo bo nawet nie umiem podnieść dobrze głowy. I siedzę tak sobie niepocieszony, od dłuższego, nieokreślonego czasu przeżuwając jednego cukierka, bo próba połknięcia go również okazała się nie lada wyzwaniem. Od czasu do czasu ktoś podejdzie, spyta jak się czuje. Jeśli nie daję rady otworzyć ust, pokazuję kciuk w górę, jeśli daję, mówię że jest dobrze no bo przecież nie przyznam się że wcale nie jest dobrze, nie przyznam się że jest źle i za mocno. Nie dam się zdominować i przygnieść tej substancji. Jest dobrze, tak ma być, zajebiście, elegancko... Autosugestia zazwyczaj na mnie działa i pomaga, chociaż tak grubo jeszcze nie miałem. Więc mogło być różnie ale finalnie, analizując teraz, to co się działo myślę że w miarę możliwości dałem radę. Psychicznie oczywiście, bo fizycznie byłem na dobre 3h przykuty do krzesła i stołu, co chwilę zasypiając. Na to nie ma rady.
A teraz backstory, bo raportów o zbyt grubej marihuanowej piździe nigdy za wiele. Są właśnie urodziny kolegi. Około półtorej godziny przed imprezą spaliłem już jedną lufkę ale nie zrobiło to na mnie raczej żadnego wrażenia. Ot, taki podkład pod przyszłą zabawę. Po zjedzeniu czegoś wychodzimy gdzieś w krzaczory by rozdziewiczyć moje nowe bongo. Takie nie duże, maksymalnie 30 cm. Znak szczególny to naklejka z Jezusem w dredach na szyjce. Sprzęt nabity Amnesią + tytoniem, bo chcąc walnąć na czysto byłoby tego za mało. W kieszeni mam jeszcze pojemniczek z sympatycznie wyglądającym topkiem jakiegoś no name. Na tyle duży że zamierzaliśmy walnąć go potem czystego. No to siup, odpalam i ciągne. Widzę już że się robi niezłe mleko, więc wpuszczam dym do płuc. W tym momencie slalomem, ku uciesze współbiesiadników oddalam się na kilka metrów i kucam. Z wykrzywioną gębą kucam. Tak swojsko, po słowiańsku. W końcu mi się udaje wykrztusić z siebie jakiekolwiek słowa - "Kurwa ale mam helikopter". W tym momencie warto nadmienić że nie palę na codzień tytoniu, zioło też zazwyczaj czyste więc nikotyna często powoduje u mnie zawroty głowy. Zabawne że jeszcze kilka godzin temu mówiłem że spoko jak się nie pali szlugów bo potem po buchu jest pizda a teraz w kuckach będąc powstrzymuje się przed rzyganiem i boje wstać, żeby się nie przewrócić. Chwila konsternacji, chwila oddechu... Wstaję. Okazuje się że w międzyczasie odwiedził nas wujek jubilata co trochę zbiło mnie z tropu. Oparłem się o kolegów i próbuję udawać normalnego. Wujek po chwili rozmowy okazał się jednak być starym stonerem, prosił nas tylko żeby był spokój i życzył żebyśmy mieli w życiu dane przejarać tyle co on. Koleszka ośmielony postanowił wyjąć spod kurtki bongo i ściągnął swojego bucha. Jak się okazało, takie małe gówienko ma niesamowicie mocny ciąg i ja w kilka sekund przepaliłem 3/4 materiału na raz.
Kucam znowu. Wujek śmieje się że pewnie mi się Jezus objawił. Chciałem bardzo odpowiedzieć mu cokolwiek ale nie byłem akurat w stanie więc uśmiechnąłem się głupio pozwalając kompanom kontynuować rozmowę.
- On myśli, zobaczcie na niego... On głęboko myśli.
- Analizuje sytuację.
- Tak, widzicie to co on nosi na karku? (dredy noszę) To znaczy że on myśli...
Dobra, schodzi nikotyna. Ujebałem się jak świnia. Oczy mam spuchnięte, prawie zamknięte, jestem blady jak trup. Rymuję nieintencjonalnie. Kucam tam sobie pomiędzy kolegami i wujkiem. Wuja chyba też kucnął, w geście solidarności z przepierdolonym kolegom z klasy siostrzeńca. Jakoś dziwnie widzę. Trochę jakby świat składał się z klocków. Nie takich prostych, jak lego ale zakrzywionych, postrzępionych, małych, dużych. Kilka powtarzających się elementów. Wujek, gdy zamknę oczy jawi mi się jako zbudowany z klocków. Widzę dziwne rzeczy zbudowane z klocków.
Wróciłem na salę i usiadłem do stołu. Pomachałem kolegom a zmartwionej koleżance odpowiedziałem że jest okej, tylko muszę chwilę poczekać. Ktoś mi nalał soku. Życzę każdemu takich kolegów którzy potrafią się dobrze zająć człowiekiem jak ma za grubo, bo widziałem już kilku takich skurwieli którzy myśląc że są śmieszni wkręcali przerażonym-przejaranym jakieś bzdury.
Co jakiś czas zasypiałem na chwilę i co jakiś czas próbowałem się chociaż minimalnie ruszyć. Śniły mi się te cholerne klocki. Świat z klocków. Wszystko z klocków. Słowa wydają mi się obce, zniekształcone. Myślę obrazowo. Myślę klockami. Kurwa potrzebuję cukru. Cukierki? Akurat leżą przede mną. Świetnie. Ale jaki to okropny wysiłek by dosięgnąć ten talerzyk... A jaki to okropny wysiłek by odpakować go ze sreberka i wsadzić do ust... A jaki to okropny wysiłek by go przełknąć... Dość. Zauważam kubek z sokiem. To idealnie się składa, mam wszystko czego potrzebuję. Tych klocków nie układał nikt głupi. Te klocki są ułożone dokładnie tak jak trzeba. Podnosze kubek i przykładam do ust. Czuję wódkę. Ktoś mi ją dolał do soku, co za katastrofa! A przed chwilą (chwilą?) tak się cieszyłem że mam odpowiedzialnych kolegów, bo przecież wiedzą że nie piję. Wylałem to do jakiegoś innego kubka i nalałem sobie świeżego. Zanim moje kubki smakowe rozpoznały co piję, zanim wysłały sygnał do mózgu, zanim mój przejarany umysł zinterpretował wiadomość zdążyłem tego trochę wypić. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło bo za chwilę poczułem że faza mi trochę słabnie. Możliwe że alkohol zbił lekko marihuanę? Na to wychodzi. Muszę z kimś porozmawiać żeby nie zapomnieć słów. Potrzebuję kontaktu z rzeczywistością żeby się nie zatracić. Gestem ściągam kolegę. Jest coraz lepiej. Mówię mu i każdemu kto zechce ze mną pogadać że jest dobrze. Że mają mówić że jest dobrze, bo przecież jest dobrze. Jest coraz lepiej.
Okazuje się że podczas mojego blackoutu kilka osób postanowiło porobić sobie ze mną zdjęcia do których nawet pozowałem, co niespecjalnie pamiętam. Wujek zawiązał mi na szyji cekinową czerwoną muchę, ktoś ubrał mi kowbojski kapelusz. Po zdjęciu przeciwsłonecznych okularów wyglądam jak wschodnio-europejska wersja Jokera. Nieźle...
Po ponad trzech godzinach wstaję i idę na parkiet się rozruszać. Daję rade. Super. Muszę coś robić bo inaczej głowa mi opada a nie chcę przecież zasnąć na stojąco. Podczas mojej nieobecności koledzy palili bo dałem im pojemniczek, będąc zdecydowanym że "ja już mam za dobrze". Niewyjaśnionym sposobem stłkukł się cyban w bongu więc 12 złotych trzeba będzie odżałować. Dobrze że tylko tyle a nie że całe. Mija kolejna godzina, czuje się coraz lepiej. Zdecydowałem się nawet na jednego macha z dżojnta co paradoksalnie wytrzeźwiło mnie bardziej. Bez puenty, bo wszystko wróciło do normy i chwała marihuanie za to. Podziękowałem parę razy wujkowi za to że był, chciałem przeprosić jubilata bo czułem się głupio ale stwierdził że to jest zajebista impreza i tak ma być, poza tym oto chodzi dzisiejszej nocy by "walić petardę".
No więc walnąłem. I zmiotło mnie z planszy zostawiając w głowie niezłą rozróbę. Mimo wszystko jestem zadowolony z imprezy i z grubej fazy bo zostawiła pole do popisu na wyciągnięcie kilku wniosków i nauk na przyszłość. Skoro taką pizde ogarnąłem, to następna też mi nie straszna... Ale najpierw przerwa conajmniej tygodniowa na psychiczną regenrację. Pozdro.
- 5712 odsłon