woodstock- oświecenia i duchowej rewolucji czas
detale
MJ - osobiście około 0,5g
Nastawienie bardzo pozytywne, sprawność umysłowa na dobrym poziomie.
Lekkie zmęczenie niezregenerowane jeszcze po dniu poprzednim. Całkowicie pusty żołądek.
MXE- 3 razy w ciągu pół roku
DXM- kilkanaście razy średnio raz/miesiąc
MJ- od 5 lat w miarę regularnie, choć nie codziennie
AM2201- kilkanaście/kilkadziesiąt razy
Etanol- kilkanaście razy w roku.
woodstock- oświecenia i duchowej rewolucji czas
podobne
Na wstępie muszę zaznaczyć, że raport był pisany „na raty” pod wpływem różnych substancji jak 4-ho-met, 4-aco-dmt, 2cp, MJ, a część na trzeźwo. Tak więc jest on zróżnicowany pod względem stylu jak i spojrzenia na opisywane wydarzenia.
Woodstock. Godzina około 13stej. Ostatnie 2 godziny spędziłem na umieraniu w palącym słońcu stojąc w kolejce pod prysznic. Myślałem, że trochę dobrej MJ umili nam czekanie, ale po spaleniu gibona zarówno mi jak i A zrobiło się słabo. Poszedłem pod kraniki schłodzić się odrobinę. Trafiłem idealnie, bo akurat jakiś zbawiciel zaczął lać wodą z węża ludzi spragnionych i przegrzanych. W końcu doszedłem do prysznica, jestem w kabinie, odkręcam wodę i… NO JA PIE**OLE – ciśnienie jest tak słabe, że woda nie ma siły lać się przez prysznic. Poradziłem sobie dzięki butelce, no ale do rzeczy, bo ten wstęp robi się nieco przydługi.
Siedzę w naszym przytulnym obozowisku. Plan na dziś jest prosty: prorokujemy. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że nie miałem zegarka, więc trip nie jest umiejscowiony w czasie.
Myślę nad wybraniem się do Kriszny w celu zjedzenia czegoś, ponieważ ostatnio jadłem dzień wcześniej po południu i z tego względu jestem dość słaby, a wiem, że po homecie raczej nie uda mi się niczego zjeść. Stwierdzam, że może jednak najpierw przyjmę metocynę, a dopiero potem wybiorę się coś zjeść- miałem nadzieję, że zdążę zanim wejdzie.
Siedzę tak oto mając przed sobą łącznie 130mg czystego oświecenia w postaci przypominającej zmieloną kredę.
Dzielimy to następująco: 3 osoby po 30mg i 2 osoby po 20mg.
Dając hometa osobom dziś tripującym czuje się jak Curandero.
Zastanawiałem się czy wziąć 30 czy 20 mg. Biorąc jednak pod uwagę, że jestem dość niewyspany i głodny stwierdziłem, iż 20mg będzie odpowiedniejszą dawką. Suma summarum zjadłem jednak około 25mg, gdyż na kartce po dzieleniu zostało sporo osadu, więc zlizałem wszystko w myśl zasady „nic się nie może zmarnować”. Jak się później okazało decyzja o zjedzeniu mniejszej dawki była drugim najlepszym pomysłem tego dnia, zaraz po tej o niejedzeniu śniadania, ale wszystko po kolei.
Gorzki proszek znalazł się pod moim językiem i pozostał tam przez kolejne 5-7 minut. Po tym czasie przepiłem obficie wodą, co jak wiadomo niewiele dało, bo smak wżarł się w moje podniebienie. Pomogło trochę przegryzienie suchą bułką.
Dobra, zarzucone, teraz szybko do Kriszny póki jeszcze rozumiem jak racjonalnie używa się tych śmiesznych papierków w różnych kolorach z wizerunkami króli. Zamieniłem jeszcze kilka słów ze znajomymi i ruszyłem w podróż kilka minut później. Idąc drogą przez las zacząłem dostrzegać już zwiększone nasycenie kolorków i delikatne falowanie. Czuję, że coraz bardziej mi wchodzi, a równocześnie coraz bardziej odchodzi mi ochota na jedzenie. Przyspieszam kroku, idzie mi się bardzo lekko i „wesoło”. Dochodzę do Kriszny.
Kriszna
Wchodzę pomiędzy 2 barierki i podchodzę do „lady”, która już dość mocno falowała, wyginała się i przechylała. Szybkie tempo jakie sobie narzuciłem podczas poprzedzającego marszu zauważalnie przyspieszyło wejście substancji. Nie byłem już głodny, ale czułem, że mój organizm powinien przyjąć trochę cukru choćbym miał jeść na siłę.
-Dzień dobry, ile kosztuje jedzenie?
-8zł
-A pół jedzenia? (porcje u ludzi odbierających jedzenie wydawały mi się ogromne, tak więc stwierdziłem, że będzie to dla mnie stanowczo za dużo)
-A ile masz pieniędzy?
-To nie chodzi o pieniądze, po prostu nie dam rady zjeść całości, a nie lubię marnowania żywności.
-No to 5zł w takim razie.
Zestaw wyglądał pięknie i kolorowo, mimo iż ryż groźnie się ruszał. Odszedłem z moim paliwem dziękując zań z uśmiechem.
W między czasie bodyload (głównie mdłości) tak się nasilił, że stwierdziłem, iż muszę usiąść. Siadam przy drodze, zaraz za Kriszną, jest mi słabo. Przeszła mi przez głowę myśl, że to był bardzo zły pomysł jeść hometa przy tak złym samopoczuciu (humor miałem dobry, ale fizycznie niedomagałem).
Zjadłem kawałek wafla, czy jak to się tam nazywa. Wydał mi się on niesamowicie słony. Myślałem, że jedzenie trochę zredukuje mdłości, jednak myliłem się- wafel zaczął rosnąć w żołądku i było coraz gorzej. W końcu porzuciłem jedzenie i przeniosłem się na drugą część drogi, by położyć się na ściółce. O dziwo wstanie i chodzenie było łatwiejsze niż się spodziewałem. Zamknąłem oczy- brak wizuali jak zwykle z resztą. Czułem się źle. Oddychałem głęboko, żeby zredukować mdłości i uspokajałem sam siebie myślami, że w końcu to nie jest moja pierwsza przygoda z psychodelikami i, że bywało ze mną gorzej podczas przygód z DXM. Bałem się jednak, że zaraz zacznę wymiotować gdzieś za drzewo i zgarnie mnie pokojowy patrol. Z drugiej strony jednak czułem się dzięki nim bezpiecznie, bo wiedziałem, że jeżeli będzie ze mną bardzo źle to oni na pewno mi pomogą. Ta myśl podtrzymywała mnie na duchu.
Leżałem może przez jakieś 15-20 minut podnosząc się co kilka minut z jakiegoś powodu, którego nie znam. Chyba chciałem sprawdzić czy znajduje się jeszcze w świecie, który znałem z codziennych zmagań. Body load zaczął ustępywać, a w moim umyśle pojawiły się myśli na temat mechanizmów społecznych.
Wszystko było dla mnie teraz jasne. Wszystkie pozytywne i negatywne postawy, działania ludzi, ich czyny teraz są dla mnie oczywiste, wiem dokładnie co jest ich źródłem. Wiem, że piszę ogólnikami, ale miałem tu sporo osobistych przemyśleń.
Poczułem żal, że moi rodzice siedzą w mieście i pracują, gdy ja przeżywam tak niesamowitą podróż. Jednocześnie poczułem ogromną wdzięczność za to, że w pewnym stopniu dzięki nim jestem na Woodstocku. Jak wrócę to pomogę im ze wszystkim o co mnie prosili, a czego nie zrobiłem…
To niesamowite, że ludzie są tak różni, każdy jest inny i oryginalny, a jednak struktura psychiki (chodzi mi o tę podstawową strukturę na poziomie biologicznym) jest praktycznie identyczna u każdego. W pewnym momencie zobaczyłem ludzi jako szarą masę. Każdy żyje według takiego samego schematu, kierują nim takie same potrzeby. Mimo iż widzę ludzką mentalność jako idealnie, perfekcyjnie płaską kwiecistą łąkę, to jednak znajdują się na niej nieliczne pagórki (czy może kopce kreta), symbolizujące nasze instynkty, które sprawiają, że ludzie nie różnią się aż tak od zwierząt.
Czuję się nadczłowiekiem. Zrozumiałem mechanizm powstawania zła na świecie. Zło bierze się z problemów ludzkich. Problemy natomiast biorą się z ludzkich ułomności i skrzywień psychicznych. Zbyt wysokie ambicje, przemoc, niewłaściwe wzorce przekazane przez rodziców.
Ewolucja ludzka nie jest jeszcze zakończona. Został nam jeszcze wyrostek, kość ogonowa, migdałki do pozbycia się drogą ewolucji i najważniejsze: odblokowanie umysłu, żeby w pewnym sensie działał tak jak po homecie. Mam wrażenie, że ktoś specjalnie nas przyblokował, żebyśmy nie mogli myśleć zbyt dużo. Ktoś się nami bawi. Zablokował nas jak skutery i cieszy się, że na co dzień jedziemy te mentalne 45km/h.
Bodyload już prawie znikł. Po ok 40 minutach od wyjścia z obozowiska nagle stwierdzam, że mam już siłę i czas powoli wracać, by zobaczyć jak tam sobie radzą współtripowicze i podzielić się z nimi wrażeniami.
Wróciłem do obozowiska. Podróżnicy w dobrym humorze, chociaż A, która zjadła 30mg nie poczuła kompletnie nic. Jest mi smutno, że nie może zobaczyć tego co my, a przynajmniej ja.
Wchodzę do czyjegoś namiotu. Patrzę na ścianki sypialni namiotu (chodzi mi o to tekstylne coś). Oprócz falowania i rozciągania pojawiły się to tu to tam plamy tęczy (coś jak na krople benzyny na kałuży). Ta tęcza ma w sobie jakiś ukryty przekaz. Zdaje mi się, że jest ona przebłyskiem idealnego wszechświata równoległego, bramobłędem w matrixowej powłoce ochronnej…
Przychodzi reszta ekipy. Śmiejemy się snując przełomowe teorie.
Pada pomysł by iść na piwo. Stwierdzam, że to świetna okazja do integracji z resztą wielkiej woodstockowej rodziny. Po drodze mijamy wioskę piratów na rozstaju dróg, która zdaje się być statkiem pod piracką banderą na tym spokojnym, harmonijnie ustabilizowanym oceanie festiwalu.
Wyszliśmy z lasu i prawie w tym samym momencie napotkaliśmy chrześcijańską pielgrzymkę wykrzykującą religijne hasła. W zasadzie to miałem wrażenie, że pojawili się za nami znikąd. Część wyglądała na pozytywnych ludzi, kroczących pewnie ku swojej idei. Część natomiast wyglądała na zirytowanych faktem naszej śmiechawy i tak radykalnego wtargnięcia na trasę pochodu przez grupę ludzi wyglądających na niezbyt związanych z religią. A wręcz przeciwnie.
Śmiejąc się i głośno myśląc równocześnie zawołałem do znajomych:
„Co się dzieje?!
UCIEKAJMY!”
Zgubiliśmy pościg. Jesteśmy bezpieczni.
Dochodzimy do namiotów z piwem. Stwierdzam, że nie mam ochoty go pić. W końcu po co komuś kto czuje się jak bóg napój tak ułomny i przymulający jak piwo? W tym momencie wpada mi do głowy myśl, że sensem Woodstocku nie jest to, by dojść w określone miejsce, bo wtedy mamy do czynienia z uczuciem zakończenia czegoś, dojścia do pewnej granicy. Na Woodstocku powinno się po prostu chodzić, gdyż jest to zgodne z nieskończoną strukturą wszechświata.
Wracamy do obozu. Jest 38 stopni. Porywam 5L baniak z wodą. Wiem, że będzie to mój najlepszy przyjaciel tego dnia. Piję kilka łyków momentalnie odzyskując całą energię. Już wiem! Woda jest moim głównym zasilaniem. Od dziś piję wodę, zasilam się sacharozą i zagryzam witaminami w tabletkach. Prawie idealny posiłek dla prawie idealnego stworzenia. Kumpel obok mnie pije wódę. Częstuje mnie, ale mnie aż skręca na myśl o piciu rozpuszczalnika w takich warunkach. Mówię mu, że dostanie udaru, ale nie słucha. (kilka godzin później prawie dostał udaru, odwieźli go ratownicy)
Stwierdzam, że warto trochę połazić pochłaniając kolejne kilowaty panującej atmosfery, a przy okazji 4 kilo pyłu do płuc. Wszyscy wokół jęczą, że gorąco i nigdzie nie idą. No cóż, ja uwielbiam takie temperatury.
Wziąłem baniaka i ruszyłem w podróż. Doszedłem pod kraniki dzięki czemu mogłem się trochę schłodzić i uzupełnić zapasy wody. Ktoś lał wodę w górę tworząc jak gdyby specjalnie dla mnie piękny deszcz mieniący się w popołudniowym słońcu.
Następnie dotarłem pod dużą scenę (nazwaną przez jednego z współtripowiczów maszynownią) gdzie z nieba lał się żar, a krajobraz był iście marsjański. Rudo-brunatną pylistą nawierzchnię fotony bombardowały z tak potężną energią, że aż widoczna była wyraźna niebiesko-ultrafioletowa poświata. Chciałem zrobić zdjęcie, ale obsługa urządzeń elektronicznych zawsze sprawia mi problemy w tym stanie. Byłem pewien, że udało mi się zrobić zdjęcie, jednak na drugi dzień okazało się, że jednak nie…
Czas wracać do obozowiska, podzielić się wrażeniami z pozostałymi podróżnikami. Czeka mnie jeszcze tylko wspinaczka pod górę na której znajduje się mała scena. Nigdy nie czułem w sobie takiej ilości energii. Praktycznie przebiegam koło ludzi leniwie wdrapujących się na szczyt śmiejąc się do nich.
Jako, że truchtałem sobie z baniakiem i miałem bardzo wyostrzony słuch usłyszałem spośród mijającego mnie tłumu „Ty, patrz jaki trzeźwy!” Zacząłem się śmiać myśląc sobie „nie wiesz jak bardzo się mylisz :) chociaż może z drugiej strony jest to taka kilkukrotna trzeźwość, skoro na co dzień nie mam takich przemyśleń i takiej łatwości w formułowaniu ich?”
Wróciłem do obozu.
Postanowiliśmy zapalić szczyptę dobrej sativy by podbić trochę efekty słabnącego już 4-H.
Nastąpił delikatny nawrót OEV’ów. X zaczął opowiadać o genezie nazwy jego zespołu. Tutaj wspomnienia są dość mocno zamazane, pewnie przez marihuanen i niski poziom cukru. Pamiętam jedynie, że było zabawnie.
Było około 17-18 gdy zacząłem dość wyraźnie tracić siłę na cokolwiek. To ten moment! Teraz uda mi się coś zjeść.
Kriszna- podejście II
Odbieram jedzenie- tym razem pełną porcję.
Biorę do ust trochę ryżu i… eksplozja smaku! Na pewno w dużej mierze mogę zawdzięczać to temu, że 2 tyg przed woodem rzuciłem palenie, a do tego nie jadłem przez około dobę, ale był to zdecydowanie najintensywniejszy pod względem doznań smakowych posiłek jaki w życiu jadłem.
Ryż był słony przyprawiony curry z tego co pamiętam. Gdy go zjadłem zabrałem się za tą pyszną słodką kaszę, która dosłownie wypełniła mnie węglowodanową energią. Kalejdoskop smaków jakiego doświadczyłem podczas spożywania tego talerza pełnego rozmaitości był tak bogato zdobiony, że nie sposób było zapamiętać każdą nutę smakową.
Akumulatory naładowane, czas się przebrać w coś bardziej koncertowego i zabrać trochę dobrej ganji by jak najdłużej utrzymać ten stan.
Byłem na koncercie odbywającym się na dużej scenie. To było coś elektronicznego. Koncert ten dał mi tak potężną dawkę energii i euforii, że całkowicie zatraciłem się w muzyce rozpoczynając tym samym koncertowy ciąg, który polegał na bieganiu od małej do dużej sceny poprzez wioskę Kriszny i tańczeniu na wszystkich koncertach na które chciałem tego dnia iść. Szczególnie zapadł mi w pamięć koncert hard-hip-hopowy na małej scenie. Ciężkie, metalowo brzmiące bity tworzyły niepowtarzalną mieszankę do której raz skakałem metr nad ziemię, a raz z uśmiechem wpadałem w pogo.
Z tego co pamiętam koncert ten kończył zaplanowany program artystyczny na obecny dzień. Chciałem zobaczyć jak teraz wygląda duża scena. Idąc w jej kierunku miałem do przeskoczenia błotnistą rzekę stworzoną przez wodę spływającą z kraników. Wziąłem największy możliwy rozpęd na jaki było mnie stać, skoczyłem pobijając wszelkie swoje dotychczasowe rekordy i… wjebałem się w błoto w butach, które w żaden sposób nie chroniły przed wodą L Uznałem to za dość zabawne więc zacząłem się śmiać. Poszedłem na górkę zobaczyć dużą scenę i wtedy wpadłem na genialny pomysł: siądę sobie na pagórku koło tego bagna i poobserwuje zmagania ludzi z nim. Metody były różne, ale rozróżniłem kilka powtarzających się stylów:
„na lekkoatletę” – przeskok, który czasami kończył się bardzo efektownym lądowaniem w błocie
„na spostrzegawczo-zachowawczego”- 20m dalej leżała deska po której można było przejść
„na czołg”- przejście przez błoto na wyjebce (najczęstsze gdy zawodnik uzbrojony był w glany)
W połączeniu z kilkoma kolejnymi lufkami nabitymi Easy Sativą dało mi to ponad godzinę szczerego śmiechu.
Gdy liczba zawodników znacznie spadła poszedłem do swojego namiotu. Idąc ścieżką w lesie mimo rozszerzonych źrenic musiałem trzymać wyświetlacz telefonu 15cm nad ziemią by cokolwiek widzieć. Ciekawa sprawa, że 4H zmniejsza w aż tak dużym stopniu wrażliwość naszych oczu na światło.
Dotarłem do namiotu około 1-2 w nocy. Położyłem się, zapaliłem ostatnią lufkę w namiocie i spróbowałem przypomnieć sobie jak rozpoczął się ten dzień. Było to niby tak niedawno, a mam wrażenie, że od rana minęło kilka dni. Chwilę później zasnąłem.
Był to zdecydowanie jeden z najpiękniejszych i najwartościowszych tripów jakie miałem okazję przeżyć. Zdecydowanie mogę stwierdzić, że otworzył mi oczy na wiele aspektów mojego życia i zmienił je w znaczącym stopniu.
PS: Czytając ten raport wczoraj (czyli po około 6 miesiącach od opisanych wydarzeń) pod wpływem MXE wydał mi się on „sucho-reporterski, pozbawiony głębi emocjonalnej, niewrażliwy na szczegóły”. Spojrzałem na niego z zupełnie innej perspektywy i zapewne gdybym zaczął pisać go wczoraj, wyglądałby on zupełnie inaczej.
Następnym razem…
PS2: Zaraz będzie ciemno ;)
- 17714 odsłon
Odpowiedzi
Woodstock
Bardzo miły trip. Ładnie Cię poklepało jak na 25 mg. Nie rozumiem tylko pierwszego akapitu. Nie wierzę zebyś np. dzień wcześniej brał 4-aco-dmt no chyba że jesteś postury pigmeja i serio mało jadłeś i tolerancja krzyżowa Cię nie osłabiła. Mnie solidna dawka 25b-nbome na Woodstocku 2013 poklepała średnio ale jest to wina tego że tydzień przed waliłem 33 mg 4-ACO-DMT.
Jak przeczytałem tą opowieść to zdałem sobie sprawę że w tym roku musze tam znów wrócić i z idealnym nastaieniem bez żadnych ryjących bani alkoholi wchłaniać duszę pełną parą. Na osttanim woodsie z moim nastawieniem było coś nie tak poza tym byłem na kacu, miałem głowę zrytą pitym poprzedniegodnia winem własnej roboty.
Zamknij się!
"Na Woodstocku powinno się po
"Na Woodstocku powinno się po prostu chodzić, gdyż jest to zgodne z nieskończoną strukturą wszechświata." - rozjebałeś mnie tym na łopatki! Dlaczego? Bo brałem LSD dokładnie w ten sam dzień, w tym samym miejscu i mniej więcej o podobnej godzinie doszedłem do identycznego wniosku! Pieprzona telepatia, czy o co chodzi? :D Koncerty o których piszesz to Kaiser Chiefs na dużej scenie i Hope na małej.
P.s. Zamknij się!