powrót do domu
detale
Grzyby (mniej więcej raz na 3 miesiące)
MDMA (kilkakrotnie)
raporty saunterer
powrót do domu
podobne
Budzę się rano i patrzę na otwarty na stole zeszyt. Leży na nim długopis i widnieje kilka zapisków:
Dziś niedziela miłosierdzia. Przecież miłosierny jesteś każdego dnia. Bądź miłościw mnie grzesznemu, choć nie czuję, żebym był siedliskiem zła. Cztery i pół gram kubańskiej wrzucone w lemon teka.
21:55
Lemon tek:
1,5 cytryny
4,7 psilocibe cubensis
mała łyżeczka miodu
+gorąca woda
Chodziłem jeszcze chwilę temu po ogrodzie i wpatrywałem się w swoje rozświetlone okno. Zawężałem w myślach świat do tych czterech ścian. Teraz wracam do pokoju i zaraz zawężę świat do zaledwie swego wnętrza. Do kosmosu życia wewnętrznego.
22:25
Coś się zmienia. Oczy błądzą po rzeczywistości.
Ostatnia adnotacja z 22:40 zapisana jest już bardzo niewyraźnym pismem, czytam: wizje przy zamkniętych oczach max. Było to 45 minut od godziny zero. Pamiętam, że siedzę przy stole z głową opartą o blat i zaczyna mnie wciągać coś - gdzieś indziej. Zaczyna się dość niepokojąco. Nie włączyłem tym razem żadnej muzyki, chcąc posłuchać głosów grzybów, według rekomendacji jednego z użytkowników hyperreala i mam wrażenie, że przestaję kontrolować to, co pojawia się w polu mojej świadomości. Co rusz dopadają mnie modulowane dźwięki elektronicznej muzyki, które zmieniają częstotliwość, tempo, barwę. Do tego dochodzą dziwne myśli o sprawach niewiadomego pochodzenia. Nie umiem teraz - post factum - uchwycić żadnej z nich, ale wiem, że były dziwne i niepokojące, bo pomyślałem sobie przez chwilę, że jak tak dalej pójdzie, to skończę w grubym bad tripie.
Tego wieczora sięgnąłem po gruby kaliber: 4,7 g kubańskiej w lemon teku, poprzedzone standardowo już szklanką gęstego soku porzeczkowego z własnego koncentratu. Pragnąłem wyruszyć na spotkanie legendarnego ego death.
Zsuwam się z krzesła na podłogę, zawsze dobrze się tu czułem podczas tripów. Leżę, to zamykając, to otwierając oczy i pogrążam się jeszcze bardziej w niewyraźności świata, w nieostrości, w zacieraniu się konkretów rzeczy na rzecz eterycznej chmury ledwo namacalnych śladów rzeczywistości. Pokój rozświetlają jedynie trzy świeczki, pokój majaczy w poruszających się cieniach rzeczy. Jaskinia Platona. Leżąc na plecach, zerkam na wnękę lukarny i na wiszący w niej pusty karnisz. Wszystko zaczyna wirować jak w kombajnie. Patrząc na okno, wyciągam ręce i proszę, żeby przemłóciło mnie i żebym wyszedł po drugiej stronie okna wolny od siebie.
Czołgam się w kierunku sofy, wstaje i przypadkowo zerkam za okno. Widok ten zawsze fascynuje, wielki ogród, na końcu ogrodu linia gołych drzew cmentarza żydowskiego, za cmentarzem trzypasmówka. Dziś cały świat zabarwiony jest w jakąś psychodeliczną zieleń, a samochody pędzą jak rakiety. Nie mogę uwierzyć własnym oczom, widząc prędkość tych pojazdów. Kładę się na kanapie...
Poduszka, koc, kanapa za każdym razem dawała mi w czasie podróży swoiste poczucie bezpieczeństwa, ciepła, akceptacji. Zwieszam głowę z kanapy i widzę białe kropki wzorów w jej dolnej części. Spoglądają na mnie niepokojąco niczym oczy skrzatów ukrytych pod moim legowiskiem. Patrzę na nie, odwracam się i wiercę na kanapie, wszędzie gdzie nie spojrzę, widzę delikatne rysunki szarych, wirujących fraktali. Jakby obracając się, trawiły istniejący świat, mieliły go jak w młynku, wciągając w to wszystko i mnie. W końcu wzrok mój utkwił w stojącej na stole świeczce. Jaśniała niewyobrażalnym światłem, które pochłonęło mnie i zabrało w czasy praojców i pramatek. Widzę ognisko, jakieś czarne kobiety. Po chwili nie umiem już postawić wyraźnej granicy pomiędzy wizją a moim ja. Jestem jedną z tych kobiet i patrzę prosto w oczy drugiej. Trwa to parę chwil, aż orientuję się, że wciągnęło mnie za daleko, za grubo. Klnę na głos w momencie uzmysłowienia sobie, że ja to ja, że nie jestem tą kobietą. Porywa mnie jeszcze w parę podobnych pętli, aż w końcu wydarza się coś, czego dotąd nie jestem w stanie do końca zrozumieć.
Dopada mnie niezwykle silne przeświadczenie, że już tu kiedyś byłem. Nie na kanapie, nie we własnej psychice, a w jakimś metafizycznym miejscu, gdzieś. Myślę sobie: dlaczego dopiero teraz tutaj wróciłem, całe życie na to czekałem, żeby móc tu być znowu. Czy ja już kiedyś jadłem grzyby? Czy kiedyś na tripie dotarłem w to miejsce, tak daleko? Zupełna niemożność odpowiedzi na to pytanie, każda próba sięgnięcia do wspomnień kończy się niepowodzeniem. Czuję, jakbym doznał amnezji, jednocześnie wciąż z całą oczywistością narzuca mi się myśl, że dotarłem do domu. Że wróciłem do domu, którego szukałem przez całe życie. Tak jakbym kiedyś zostawił tu sam dla siebie znak, symbol, i teraz go odnalazł. Jak w filmie Interstellar, gdzie główny bohater, przekraczając czasoprzestrzeń, z przyszłości próbuje dać sam sobie znak, zrzucając książkę z biblioteczki.
Ekstaza ciągnie moją uwagę przez metafizyczny labirynt z ogromną prędkością, aż w końcu zatrzymuje mnie przed twarzą - maską, symbolem. Trochę przypominało to scenę z Króla Lwa, kiedy dorosły Simba przedziera się przez dżunglę, próbując dogonić Rafikiego, kiedy ten niespodziewanie pojawia się przed nim z palcem przyłożonym do ust. Kiedy stanąłem przed tą maską, wydała mi się tak bardzo znajoma, jakbym naprawdę zostawił ją dawno temu w tej metafizycznej przestrzeni, żeby móc ją kiedyś odnaleźć. Chciałem jakoś sięgnąć po telefon i włączyć dyktafon, móc zarejestrować jakikolwiek ślad tego zdarzenia, ale bezskutecznie. Byłem jak sparaliżowany.
To wszystko nasuwało mi skojarzenie z filmem Na skraju jutra, gdzie główny bohater na skutek kontaktu z krwią obcego, w jakiś przedziwny sposób staje się z nim połączony. Do tego stopnia, że używając jakiegoś eksperymentalnego urządzenia, w wizjach dociera do miejsca jego przebywania. Czułem, tak jakby spożycie grzybów wciągnęło mnie do ich wymiaru i umożliwiło spotkanie w alternatywnej rzeczywistości.
Warto nadmienić, że całą przebytą do tego momentu podróż odbywałem z ogromnym poczuciem graniczącym z pewnością, że ktoś tu ze mną jest. Że ktoś steruje w pewien sposób tym, co tu się dzieje, że jestem pod czyjąś opieką. Czułem momentami prawie że namacalnie obecność jakichś bytów (z pewnością nie jednego). Świadomość ta była niczym ocean spokoju i miłości.
Poczułem w pewnym momencie, że muszę się odlać. Migawka, wchodzę do ciemnej łazienki, nie chcę włączać światła. Na suficie widać tylko lekkie światło ledowej lampy, której nikły blask odbijał się w kafelkach. Poczułem się jak w ufo. Znowu migawka. Odzyskuję przytomność, gdy zdaję sobie sprawę, że coś nie gra. Nie otworzyłem klapy? Otwarta. Chyba nie trafiłem. Włączam na chwilę światło. Kurwa, stoję we własnym moczu. Szybko gaszę światło, bo łazienka wygląda jak wyjęta z horroru fantasy. Cała w zielonkawych barwach, zniekształconych kształtach, a wnętrze ubikacji wypełnia jakaś bulgocząca substancja. Odwracam się do tyłu, bo łapię schizy, że jestem chory psychicznie i że sąsiedzi weszli do mieszkania, zobaczyć co się ze mną dzieje. Cholera, ale odwaliłem numer. Faktycznie zbzikowałem? Widziałem już oczyma wyobraźni, jak zawożą mnie na oddział psychiatryczny. "Wydawało mu się, że jest na grzybowym tripie, a po prostu mu odwaliło".
Zerkam do pokoju - nikogo nie ma. Uff. Ale co teraz zrobić? Jestem zupełnie zdezorientowany. Dalej chce mi się lać, ale podłoga jest mokra. Próbuję się odlać do umywalki, potem rozwijam pół rolki papieru toaletowego na podłogę, rezygnuję, gonitwa myśli, nie potrafię dokończyć jednej rzeczy, bo atakuje mnie jakaś inna męcząca myśl. Migawka, stoję w przedpokoju, ściągam skarpetkę i gołą stopą doświadczam faktury ściany. Tracę równowagę i uderzam głową w drewniany parkiet, dotykam go i sprawia wrażenie betonu. Próbuję dokończyć sprzątanie w łazience, nie udaje mi się i znowu ląduję w przedpokoju. Czołgam się do pokoju. Sprawdzam zegarek i okazuje się, że przygoda w łazience i przedpokoju trwała jakąś niewyobrażalnie krótką chwilę, a na podłodze pokonywałem w mojej głowie odległości mierzone w latach świetlnych. Migawka, wstaję z kanapy, bo chce mi się lać, idę sprzątać. Płyn na podłodze wygląda jak woda i zaczynam się zastanawiać, co tu się wydarzyło. Może to faktycznie woda? Scenka odegrana po to, żebym zniżył się z wysokiego pułapu tripa w niziny własnej fizyczności? I don't know.
Wracam na kanapę, dopada mnie zmęczenie, ale wizje nie ustępują. Wykręca mnie w ekstatycznych uniesieniach i odbiera mi mowę. Zapomniałem słów i majaczę, wyrzucając z siebie jakieś niewyartykułowane dźwięki, wymachując przy tym rękami. Aebeo, czcz, yym, cym, czcz, szzzz. Wydaje mi się to w tym momencie językiem najprawdziwszym z możliwych. Pojemniejszym. Tak jak poezja wydaje mi się pojemniejsza od innych form pisarstwa. Powracam do swojej tożsamości, próbuję dłońmi wybadać kształt swojej twarzy i swojego ciała. Odnajduję rysy charakterystyczne dla jednej z gałęzi drzewa naszej rodziny. Przypominam sobie kuzyna, z którym nie mam kontaktu. W dzieciństwie byliśmy bardzo do siebie podobni, moja twarz zlewa się z jego twarzą. Kim teraz jestem? Dlaczego nie mamy kontaktu? Błądzę po innych rodzinnych wspomnieniach. Zawsze zastanawia mnie to, dlaczego nawiedzają mnie właśnie takie, a nie inne obrazy.
Dochodzi trzecia nad ranem. Ciało trwa nadal w ekstatycznym uniesieniu, wierci się, jest już zmęczone ciężkim brzemieniem bycia medium pomiędzy równoległymi światami. Jestem wykończony, chcę zasnąć, ale nie potrafię. Otwieram okno, ściągam bluzę, dobrze mi robi dawka chłodu na skórze. Już prawie dobrze, ale jeszcze palą się świece. Niech się dopalą… Nie, nie wytrzymam tak długo. Pieprzę to, wstaję i zdmuchuję wszystkie trzy. Zapada błoga ciemność. Dobrej nocy.
Mój dom jest we mnie.
- 5694 odsłony
Odpowiedzi
:O
O Panie, aż się zalogowałem by skomentować. Czytałem i myślałem - on przeżyl to co ja. To uczucie powrotu do Domu, do miejsca, w którym tak dawno nas nie było, że zapomnieliśmy o nim zupełnie, jest magiczne. Kwintesencja doświadczenia grzybowego. Coś, czego nie umiem wytłumaczyć ludziom, którzy nigdy nie byli pod ich wpływem. Mogę się podpisać pod praktycznie każdym ujętym powyżej słowem, no może poza zmoczeniem podłogi (gdy krok chwiejny, polecam metodę na siedząco) ;). 5/5