wieczna pętla
detale
Wcześniej więcej i z dużo większą częstotliwością.
raporty saunterer
wieczna pętla
podobne
Ja i kumpel, leśne obozowisko - wiata, studnia i ognisko. Od rana czilujemy przy ognisku w chłodny, deszczowy i wietrzny dzień. Okoliczności odbiegały nieco od wymarzonych, ale postanowilismy się tym nie zrażać. Ostatni raz zarzucałem grzyby dobre 10 lat temu, a w tym roku naszła mnie niespodziewana chęć zasmakowania głębi psychodelicznego doświadczenia i zweryfikowania tego stanu ze wspomnieniami z przeszłości. Oczekiwałem wglądu w samego siebie oraz podróży, cokolwiek miała ona oznaczać. Pod wieczór zarzucamy każdy po około 1,2 g łysiczek. Pół godziny po zarzuceniu kumpel wstaje od ogniska i gdzieś idzie, ja siedzę nadal przy ognisku z nowo poznanymi ludźmi i czekam na początek. Kiedy jest już 1,5h od godziny zero, idę do chatki obczaić co dzieje się z kumplem, bo u mnie ciągle nic. Zaczynam już mieć obawy, że nic z tego nie będzie, że zbyt krótko poczekałem od posiłku i zbyt duży zamęt mam w żołądku żeby wchłonęło psylo. Wchodzę do chatki, wołam kumpla, a on powykręcany leży w śpiworze i zaprawiony jest w najlepsze. Tracę już nadzieję dla siebie i wracając do ogniska, skręcam małego blanta. Mija druga godzina, palę. Z początku standardowe wejście trawy, poprawia mi się nastrój, bujam się przy ognisku do rytmów muzyki. Nieznajomy zaczyna się dziwnie zachowywać, mruczy coś do siebie pod nosem i zaczyna sprawiać wrażenie obłąkanego, idę więc po kumpla, trochę z obawy o samego siebie. Gdy wchodzę do chatki, czuję, że coś zaczyna mi się dziać w głowie, że to już nie sama trawa. Wpadam w jakąś dezorientację, logika zaczyna zawodzić, wracamy do ogniska!
„I wtedy on zabija te wiewiórki” - słyszę. Kumpel próbuje mi wytłumaczyć jakiś odjechany motyw z książki. Patrzę na swoje dłonie. Start. To musi być moment rozpoczęcia, bo nie rozpocznę tego nigdy. Rozpoczęcia pisania, bo sam trip trwa już jakiś czas, ale tak mnie on wciąga, że odbiera mi nieco sprawczości w fizycznym świecie. Z głośnika leci Onuka - Ceahc. To co się dzieje to coś absolutnie fantastycznego. Ale spoglądam nerwowo wokół w niepokoju, a Fukaj je owoce i pachnie papierosami. W tej piosence. Rozpierdziela mnie wewnętrznie w poczuciu nieumiejętności przekazania tego co się we mnie dzieje. Jakby to wewnętrzne doświadczenie nie mieściło się w fizycznych ramach mojego własnego ciała oraz ciałach moich towarzyszy i zgromadzonych wokół przedmiotów. Znalazłem się w iście duchowym świecie, na który została nałożona warstwa fizycznego świata, stanowiąca niewygodne ograniczenie. Tak po platońsku, to nastąpił moment zerwania kajdan i odwrócenia głowy oglądającej cienie w kierunku wylotu z jaskini, w kierunku prawdziwych przedmiotów. Tak to czuję, świat w którym teraz przebywam jest bardziej realny, i aż wre aby eksplodować i rozerwać sztywne ramy fizyczności. Granice są czysto umowne.
Ale ta wkurwiajaca czkawka sprowadza mnie na ziemię. Kolega włączył J-Cut & Kolt Siewerts - The Flue Tune i aż powykręcało mnie ze śmiechu i zapowietrzyło, widząc na klipie zielonego karłowatego skrzata grającego na flecie i podskakującego niczym kózka. Stąd ta czkawka. Naprawdę nie do końca obczajam co się tu dzieje i gdzie jestem i co właściwie dociera do mych uszu. Pojawiają się okresowe momenty otrzeźwienia, ale jak włącza mi się film, to tak naprawdę nie wiem wtedy kim jestem. Czuję się jakbym był w filmie, i póki nie odwracam głowy widzę tą iluzję. Mam cycki, pomalowane paznokcie i siedzimy na bronksie przy ognisku palącym się w beczce. Gość siedzący obok mnie wygląda jak chłopczyk z zaczesanymi na bok włosami choćby z jakiegoś wojennego filmu. Ale gdy podnoszę głowę to widzę, że przecież jest to mój kumpel a ja siedzę przy ognisku pod wiatą w lesie, a nie w Nowym Jorku.
Znowu chwila trzeźwości. Patrzę na swoje dłonie jak na samym początku, choćby deja vu. Podróż ulega ciągłemu, okresowemu zapętlaniu: na moment wydostaję się z grzybowego tripa, wydaje mi się że wytrzeźwiałem, po czym okazuje się że wszedłem tylko na inny poziom, do innego pokoju. Jazda niczym w Incepcji Nolana. Kolejne zataczane pętle są choćby kolejnymi poziomami snu. Wybudzasz się, jesteś pewien że to już jawa, a po kilkudziesięciu sekundach twoje zmysły dają ci wyraźnie do zrozumienia, że wcale się nie obudziłeś, że to tylko inny poziom snu, i że pewnie nie ostatni, że jeszcze parę schodków przed tobą zanim uda ci się wreszcie zejść na posadzkę, na twardy grunt.
Szum rzeki wywołuje dźwiękowe omamy. Brzmi jak przejeżdżające samochody, więc co chwilę zrywam się i odwracam do tyłu jak paranoik szukając wzrokiem samochodowych reflektorów, które potwierdziłyby moje wrażenia słuchowe. Czuję na skórze, że nadchodzi jakiś monsun. Wiatr i chłód. Wokół szaleje żywioł. We mnie pustka, oaza spokoju. Szaleńczy żywioł przywołuje mnie do tu i teraz. Czuję jakbym dotarł do istoty rzeczywistości, ale jak gdyby była ona natury duchowej, gdyż to co się dzieje obieram jako jedynie zjawiska, które nie są żadnym zagrożeniem dla mojej prawdziwej istoty. Cztery i pół godziny od zarzucenia. Roz-pier-dol. Czuję ekstazę myśląc o niezwykłości tego doświadczenia. Siedzę wpatrzony teraz w telefon - chciałbym jak najwięcej zapisać żeby móc wydostać na zewnątrz choćby drobny ślad tego doświadczenia. Czuję jak bardzo jest to trudne, jak bardzo słowa niewspółmierne są wobec tego przeżycia i jak bardzo niewystarczające wobec próby jego utrwalenia.
Jest gruba grzybowa bania i ostro się zmienia. Znowu wieje. Znowu początek bani. Znowu zapętliłem się. Słuchamy Taco - Europa. Wokół monsun. Zrywa się znów i szaleje. Mam wrażenie, że wyrwało rzekę z koryta. Hałas jest nieprawdopodobnie wielki. Patrzę w prawo, i to co wcześniej było szeroką ławką z drewnianej kłody, teraz jest betonową tamą zalewu, a szum rzeki zdaje się potwierdzać tezę o spiętrzeniu rzeki wybudowaną tutaj tamą. W głowie zamęt, natłok myśli a logika zawodzi. Słuchamy na youtubie jakiejś małolatki. Nie wiem czy podoba mi się ta piosenka czy że jest dziecinna. Czy jestem pisarzem z natchnieniem czy tylko próbuje pisząc w telefonie wydrzeć z tego innego wymiaru choć cząstkę. Na zewnątrz. Jako dowód. Że ten inny wymiar istnieje.
Znowu trzeźwy. Pętla. Śmieję się.
Znowu trip w pełni a myślałem przed chwilą, że jestem trzeźwy.
Znowu pętla.
Znowu Taco.
Już nie wiem czy jestem trzeźwy czy nie.
Czy chcę żeby mi minęło czy nie.
Gadamy o Atlasie chmur. Kumpel pyta: „no to jak myślisz, o co w nim chodzi?”. Po obejrzeniu tego filmu miałem przeświadczenie, że go rozumiem, po czym kiedy chciałem mu to przekazać, cała koncepcja Atlasu chmur rozszczepiła się na miliardy wszechświatów, z których każdy leży zaledwie na obrzeżu innego wszechświata. Na trzeźwo narzuciła mi się pewna interpretacja tego filmu. Teraz pojawiły się takie interpretacje, przy których ta początkowa wydała się co najmniej kiepska. Oczywiście żadna z tych kosmicznych interpretacji nie wyszła dalej aniżeli na koniec mojego języka. Znów doświadczyłem nieprzekraczalnej bariery oddzielającej świat moich myśli od świata fizycznego. Zacząłem coś bełkotać, by po chwili skapitulować słowami „stary, chyba jednak nie wiem…”.
Jutro Gamrot walczy - słyszę.
Znowu wieje. Właściwie wiało przed chwilą, ale teraz dopiero o tym piszę bo napisanie tego zajmuje trochę czasu. Nie wiem czy jestem w świecie iluzji czy w rzeczywistości.
Widzę jakieś błyski. Psy.
Znowu jestem bohaterem jednej z tych kryminalnych historii.
Zaczyna kiełkować ziarenko bad tripa. Mam chwilowe obawy, że mi tak zostanie, że już na zawsze ugrzęznę w pętli, tylko czasami osiągając peryhelium, a przez resztę czasu przebywać będę gdzieś na rubieżach układu słonecznego. A przecież za 8 godzin mam jechać samochodem. Zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby pójść spać żeby obudzić się rano już trzeźwym. Przypomina mi się tabelka miksów, na której połączenie grzybów i THC opatrzone było etykietką „ostrożnie”. Kurwa! To wszystko na pewno wina tego połączenia, mówili przecież, żeby nie mieszać. Ale inni mówili, że mieszali i było bosko…
Na szczęście zachowuję świadomość. Wiem, że najważniejsze to nie dać się ponieść tym myślom. Zdać sobie sprawę, że to tylko wyolbrzymiony przez grzyby strach. Obserwuję te myśli i nie wpadam w panikę, nie daję się im zawładnąć. Wracam do żywych, ale każda kolejna pętla była w jakiś sposób niepokojąca.
- Dasz mi ciastka?
- Zajebiste, no nie?
Zmysł dotyku również płata figle, biorąc do ręki ciasto a’la pieguski, mam wrażenie, że jest cholernie grube, co najmniej dwukrotnie grubsze niż wydawało mi się wcześniej. Gryzę, jakbym gryzł pierwszy raz w życiu. Szczęka działa w ultrapowolnym tempie, tak jakby nie była to moja szczęka. Tak jakbym jako praworęczny chciał zacząć nagle pisać lewą ręką. Mam schizy, że przepaliły mi się jakieś mózgowe styki i ta stąd ta niesubordynacja mojej szczęki.
Znowu jawa. Patrzę na swoje dłonie. Pętla.
Kolejny poziom. Grzybowa bania.
Wracam do żywych, ale wracają poprzednie obawy. Chce mi śmiać, bo pisząc to tworzę na bieżąco historię w której gram główną rolę. Tak jak w Incepcji, myśli bohaterów urzeczywistniały się na bieżąco w świecie snu, tak i po zażyciu psylocybiny myśli psychonauty odzwierciedlają się w przebiegu jego podróży.
Onuka! Cudowny głos, nieprawdopodobnie piękny.
Ogień dogasa, trochę mi zimno.
Lądowanie. Jeszcze trochę zaciera mi się granica pomiędzy fikcją a rzeczywistością, ale czuję, że to lądowanie. Teraz już wiem dlaczego doświadczenia psychodeliczne nazywane są tripami. Nie byłbym w stanie sobie tego w żaden sposób wcześniej wyobrazić. Nastawiałem się przede wszystkim na wyostrzenie zmysłów, zniekształcenie rzeczywitości, ogólnie rzecz biorąc na szeroko rozumiane zmiany percepcyjne. To co się wydarzyło bardziej jednak nazwałbym doświadczeniem na pograniczu rzeczywistości i świata duchowego.
Słuchamy Agnes Obel - Familiar.
Zapisek z telefonu: „Trip zaprasza mnie do dalszej podróży, ale nie chcę. Zdaje sobie sprawę z tego jak to brzmi ale jestem tego świadomy ale znów jestem w klatce w tripie ale nie tak grubym i wychodziłoby na to że dalej mam grubo”. Sytuacja potrafi się zmieniać w kilka sekund tak jak to było teraz, w czasie zapisywania jednego zdania. Zdawałem sobie sprawę z tego, że dziwnie brzmi określenie, że trip zaprasza mnie do dalszej podróży. Jednak dokładnie tak to odbierałem. Czułem choćby istniał jakiś byt, który był kreatorem mojej podróży. Byt zewnętrzny względem mnie. I pomimo tego, że czułem już wtedy, że mi wystarczy, wciągnął mnie z powrotem do jazdy.
Dalej pojawiały się pętle, ale okresy odjechanej, grzybowej jazdy były już coraz krótsze i coraz mniej intensywne. Ciekawe było to odczucie balansowania na granicy jawy oraz iluzji. Już wiedziałem wtedy, że jestem bezpieczny, i że trip powoli dobiega końca. Zagadką pozostaje dla mnie jednak fakt dwugodzinnego opóźnienia wejścia fazy. Wiadomo, że przez zjedzony wcześniej posiłek aktywacja grzybów mogla ulec opóźnieniu. Zastanawia jednak fakt, że weszło akurat po zapaleniu mj. Postawiliśmy hipotezę, że zadziałał we mnie jakiś bardzo silny mechanizm obronny, dzięki któremu mój umysł starał się jak najdłużej wytrwać w stanie standardowej, niezmienionej percepcji. Trawa poluźniła hamulce i wtedy popłynąłem z prądem. Całe doświadczenie przerosło moje najśmielsze oczekiwania, trip sprzed dziesięciu lat był tylko marnym preludium do tego doświadczenia, które - miejmy nadzieję - będzie owocowało w dalszym życiu.
- 5672 odsłony