burial in mcdonald's
detale
T+0.5h: 35 średniej wielkości suszonych Psilocybe semilanceata
T+~3h: 2 mg alprazolamu (Xanax)
burial in mcdonald's
podobne
Druga godzina ekstrakcji 30 gramów topków ze średniej mocy indiki w 250 gramach medium dobiega końca. Parametry procesu i skład ekstrahenta zostały zoptymalizowane na tyle, na ile to możliwe po przeglądzie literatury i zaledwie kilku wcześniejszych próbach w domowych warunkach; jeszcze trochę takiej zabawy i pomysł wypierdolenia z kuchni lodówki na rzecz chromatografu nabierze sensu.
Na razie jednak w kwestii określenia potencjału produktu uciekam się do oceny organoleptycznej. Sam zapach jest upojny, pieści zwoje i aż miękną pode mną nogi, gdy wspomnienia pierwszych wspólnych razów stają się namacalne, kiedy mówił mi, cały bez tęczówek, żebym przyszła, że będę pachnieć jak świątynia w Tybecie. Przychodziłam, a rano pachnieliśmy bardziej jak popielniczka z domestosem. Teraz kręci się niecierpliwe po naszej kuchni, łapie mnie w talii, zagląda przez ramię, amerykańska klasa średnia, Król i Królowa życia. What’s for dinner, honey? Smells great, dear.
Mam wrażenie, że całe dekady upłynęły od tamtych poranków.
Tego samego dnia zjadamy jeszcze po porcji budyniu z łychą oleju i, jak to bywa z tą drogą przyjęcia, po godzinie absolutnej trzeźwości rozpływamy się w kilku kolejnych czystej, konopnej psychodelii. Zgodnie uznajemy, że partia wyjątkowo klepliwa.
Reszta poszła na ciasteczka, które tydzień później, razem z torbą suszonych łysiczek wykładamy na blat stołu w którejś z setek studenckich kuchni, tych zagnieżdżonych w poniemieckich kamienicach, z plakatem z X-files i techno z Detroit, parafernaliami do dragów w każdym kącie i krzyżykiem nad każdymi z drzwi, gdzie porobiony potykasz się o egzemplarze Mistrza Osho, skarpety i kable od konsoli. Wachlarz bibelotów jest zmienny, ale zawsze serce takiego mieszkania stanowi powypalany petami stół kuchenny marki wczesny Gierek, na którym zgonisz albo ciągniesz węgorze. Przełamawszy lody z oblizującym usta z okruchów towarzystwem ze zgrozą zauważamy, że jesteśmy najstarsi wśród zgromadzonej piętnastki.
Około osiemnastej zjadam na sucho 35 łysic, W. przyjmuje 60, Gospodarz i dwoje nam nieznajomych wsuwają swoje meksykańce, druga kanapa raczy się grochami, ktoś puszcza bongo w obieg. Grzyby jako prawie-party drug testowaliśmy raz, w takiej samej dawce i podobnych okolicznościach, choć z innymi ludźmi. Skończyło się bolesną od śmiechu przeponą i paletą inside joke’ów, które przez kolejne miesiące żywo odmalowywały nam okoliczności swojego powstania i wzniecały chęć rychłej powtórki. Że prawie nikogo tu nie znamy? Już od dawna wiemy, że nie o to chodzi. Jeśli mamy na coś uważać, to na własne głowy.
Pół godziny później czuję się już co najmniej specyficznie, reszta chyba też, skoro umilamy sobie czas grą w słówka; ku ogólnej uciesze lecą więc sowizdrzały, szuszwole, mitrężenia i inne kwiatki języka polskiego. Wizja jest w charakterystyczny sposób doświetlona, najjaśniejsze elementy nieśmiało acz konsekwetnie poczynają wylewać się z siebie strużką drobnych fraktali. Wyobraźnia dostała boosta, zaglądam przez ramię chłopakom oglądającym trailer Dreadnoughta i w głowie mam dwóch upierdolonych kosmitów w brudnych podkoszulkach, wtopionych w kanapę w takim dokładnie pokoju, jak poprzez headsety sterując flotą gigantycznych statków grają w wojnę gdzieś w naszym pasie planetoid. W. bawi się po swojemu, prowadząc reductio ad absurdum z jakąś panną, uważającą bierne palenie za bardziej szkodliwe od czynnego.
Po upływie kolejnej pół godziny odnajduję się w towarzystwie pozostałych grzybiarzy, rozłożonych pokotem na kanapie, wszyscy każdym porem wypuszczamy złote nitki zrozumienia, splatamy w bezcielesnych uściskach, euforia poprzetykana salwami śmiechu i cudnymi CEVami. Jest wspaniale. Staje się też jasne, że piguły były – zgodnie ze sztuką – na prawdziwym MDMA, bo parkiet pusty, każda miękka powierzchnia natomiast usłana jest bezwładną, ciepłą, pomrukującą w tę rozwlekle erotyczną manierę biomasą młodzieży.
Jeden taki przysiada się blisko, patrzy na mnie znajomym, beztęczówkowym spojrzeniem i poczyna snuć epopeję o tym, jak kupił sobie rolki. Uściśla, że takie do jeżdżenia, a nie do zbijania fazy. Postępujący rozkład fabuły i narastająca wielowątkowość tej opowieści bawiłyby mnie do łez, gdyby nie niepokojąco paranoiczna interpretacja postawy gawędziarza, rodząca się w mojej głowie.
Oto siedzi, tonie w empatogenach sztucznie sugerujących mu więź ze wszystkim wokół, ze mną, ma mnie na tacy, na wyciągnięcie ręki dosłownie, przekonany, że znalazł drzwi, że wie o mnie wszystko, przecież, ha, jesteśmy jednym i tym samym, boskim stworzeniem, dlaczego więc miałbym Cię sobie nie wziąć, poużywać, nasycić Tobą swoich rozżarzonych zmysłów, inkarnowaliśmy się w świecie głodnych duchów, liczy się tylko branie i Ty dobrze o tym wiesz, czy nie na tym polega Twoje życie?
Idę na papierosa, by nie popłynąć spiralą bezsensu w dół.
Zauważam, że głośników sączy się In McDonald’s Buriala, a w domu Gospodarza ten numer prowokuje niezmiennie jedną reakcję.
– Ooo, no, opierdoliłbym jakieś śmieci. Kto idzie do maca?
Cóż się dziwić, typ człowieka z niezachwianym apetytem nawet na zejściu ze stimów. Szybki rzut oka po rozmruczanym towarzystwie uświadamia mu, że ochotnika jak ze świecą szukać. Szturcham W., ale ewidentnie ma za dobrze, by odkleić się od kanapy. Pal licho, chętnie się stąd wyrwę. Kilka ożywionych nagle duszyczek wciska nam w dłonie fundusze na kolejne paczki szlugów i gum do żucia.
Tysiące identycznych, pierzastych owoców powojnika zjadającego druciane ogrodzenie ożywa, chowa się w zakamarkach, żwawo o czymś szepczą, hej, przecież to susuwatari ze Spirited Away! Uwielbiam wieczorne miasto przepuszczone przez psychodeliczny filtr, puchnące szpalery drzew i sklepów cynamonowych, grające wdzięcznie z ożywionym światłem latarni i neonów, odbitym wpierw na poduszkach śmietankowego śniegu, wzmocnionym jeszcze w naszych mózgach, tak dla pewności, żeby nie uleciał nam żaden detal tej niezwykłej scenerii, wlewa się w nas każdym receptorem, wypełnia puchem i helem, przemawia o duchu raptem zrozumiałą estetyką biochemii. Czy to noc, czy to dzień?
To nie ma sensu.
Czerwone od mrozu twarze w długich kolejkach po porcję kancerogenów. Studentki–kasjerki w przepoconych uniformach, oscylujące pomiędzy obsługą klienta i weekendami w jednej z setek takich Gospodarzowych kuchni. Katy Perry wyje z czyjegoś telefonu.
To nie ma sensu.
To nie istnieje.
Wpadł we mnie kwant zła. Koniec. Stało się, nic już nie pocznę, mogę tylko biernie obserwować, jak wyzwala mi w mózgu efekt domina. Jak w fotopowielaczu, foton wybija z katody elektrony, te trafiają w dynody z psylocybiny i kanna, z każdej wypadają kolejne cząstki, bardziej chore i wypaczone, łączą w strumień czystego terroru, płynący korytem rdzenia w dół, w dół, w dół, jakimś cholernym łączem w samo centrum Piekła, a to rzutuje się przezeń wprost w moją biedną, małą głowę. Tytanicznym wysiłkiem trzymam się dłoni kotwiczącej mnie w rzeczywistości, bo czuję, że zaraz całe moje jestestwo zapadnie się, imploduje w ten przewód do niebytu.
Ręka Gospodarza musi być już sina, bo spośród sypiących się realiów wyłapuję niezwykle trzeźwo brzmiące pytanie, czy wszystko ze mną dobrze. Zdołałam tylko wydusić, że nie, i żeby zaraz przyszedł, po czym pokornie poczęłam wykonywać polecenie wypalone czerwonymi literami bezpośrednio w korze wzrokowej: „USIĄDŹ”.
Kiedy teraz o tym piszę, uświadamiam sobie, że znam ten stan. Podobny poziom derealizacji i depersonalizacji czułam po wiadrze z AM-2201, ale wtedy miałam punkt zaczepienia: wrażenie, że przenicowałam sobie duszę na lewą stronę, a przecież można to naprawić. Teraz dusza, jak i wszystko inne, miała okazać się iluzją.
Przejście kilku metrów spod kas do stolika urasta do rangi drogi krzyżowej. Żeby nie było zbyt łatwo, w programie mamy też sensacje fizyczne właściwe przedawkowaniu trawy, o absurdalnym nasileniu: napięcie i drżenie mięśni, zwłaszcza karku, uczucie „windy”, podwyższone tętno i mdłości. Innym razem śmiałabym się z własnej wrażliwości.
Chóralny skowyt miliardów komórek zlewa się w jasno postawione pragnienie śmierci tu i teraz, kiedy z gracją godną worka ziemnaków ciało moje opada na kanapę. Instynktownie pożądałam kawałka twardej materii pod tyłkiem, miał załagodzić ten epizod szaleństwa, ale w zaistniałej nierzeczywistości takie sztuczki okazują się po prostu niestosowalne – jakbym w pełnym przeświadczeniu o sensowności postępowania usiłowała otworzyć zamek w drzwiach bananem i nie rozumiała, dlaczego się nie udaje.
A może już umarłam, i narodziłam się na nowo, tylko coś poszło źle, bardzo, bardzo źle, pamiętam przecież wszystko, noszę piętno tamtego życia, tamto ego, nie, to żadne narodziny, żadna śmierć, w co ty wierzysz, teraz dopiero zyskałaś prawdziwą Świadomość – nie to wasze śmieszne, oczywiste po tylu powtórzeniach przejęcie kontroli nad własnym systemem operacyjnym, tak przez was hołubione, odbijacie je między sobą w nieskończonych, błędnych pętlach, przez pryzmat waszego pokracznego systemu pojęć, bez szans na dosięgnięcie Prawdy zapadacie się w samych sobie ze złudnym wrażeniem poznania. Zyskałaś Wiedzę – rzecze mój (?) sprany (??) umysł (???) tonem nieznoszącym sprzeciwu – czym jesteś i gdzie jesteś. Jesteś częścią symulacji, tryliardową iteracją, fragmentem samopiszącego i samoimplementującego się kodu, bez przyczyny, bez skutku, bez stwórcy, obserwatora i niszczyciela. Niczym więcej, niczym mniej. Cała twoja droga jest tym samym. Fałszem.
Teraz też mnie to bawi. Wtedy przygniotło mnie tyle czynników, że przez kisiel, którym stał się mój mózg, przebijała jedna tylko myśl.
Kurwa mać. Stało się. Odjebało mi. Przećpałam sobie łeb.
A myślałam, że etap „już mi tak zostanie” mam przepracowany. Swoją drogą, gwoli wprowadzenia punktu odniesienia: na pierwszym wspólnym locie na truflach ugrzybiło nam się z W. w pełnej krasie, że jedynym logicznym wyjaśnieniem natury naszego uniwersum jest istnienie postaci Śniącego – istoty wyższej, która roi Wszechświat jako marzenie senne. Treść zasadniczo podobna, natomiast wrażenia związane z jej odbiorem były przeciwieństwem tego, jak bardzo źle czuję się teraz.
No i ta moja myśl, ten czerwony alarm wprost z głębin ego, zostaje – o ironio – moim wybawieniem, moją brzytwą, której chwytam się wszystkimi kończynami, przywieram do niej całą sobą i czuję, jak kawałek po kawałku wracam do zmysłów. Choć nie jest to przyjemne – bo pierwsze, co odbieram to potworna duszność i gorąco, potem drżenie mięśni i skręt kiszek – towarzyszy mi poczucie olbrzymiej ulgi.
Otwieram oczy i jest jak po roku w kopalni. Za świetlistą ścianą w drobne wzorki materialzuje się twarz Gospodarza. Zdaje się też, że minęły zaledwie minuty odkąd go (i siebie) opuściłam; w milczeniu pochłania kanapkę i bacznie mnie obserwuje. Pyta, czy lepiej, z trudem twierdząco kiwam głową. Nadal jest źle. System filtracji bodźców padł na ryj, wszystkie są teraz równie ważne, a mózg podlany tryptaminami nie wie, co ma z tym fantem zrobić. Siedzę sobie zatem jak autystyczny Daredevil w tej kakofonii dźwięków, zapachów i barw, czasem któryś z impulsów zostaje wyizolowany, wzmocniony i zinterpretowany we właściwy dla zaistniałych warunków sposób.
Dochodzą mnie więc strzępy rozmów, raz brzmiące jak ciąg abstrakcyjnych odgłosów, raz ich sens jest krystalicznie pojmowalny, ale szybko zniekształcany i zapętlany w zakamarkach mojego świeżo „oświeconego” umysłu. Spróbujcie posłuchać w takim stanie o odrobaczaniu dzieci albo zrywaniu boazerii. Design wnętrza, zrealizowany z troską o najmniejszy detal, jawi mi się jako ekstremalny przykład budowania sztucznego poczucia bezpieczeństwa, bezpodstawny i rozpaczliwy dogmat istnienia w nieistnieniu. Zapach frytury i przypalanych plastikowych krów dopełnia dzieła zniszczenia. Desperacko szukam czegoś neutralnego, co przypomni mi, jakie to uczucie być normalną, cokolwiek, gospodarz wsuwający bułkę – źle, papierowa podkładka na tacy, z informacją konsumencką i ogłoszeniem o rekrutacji – ŹLE, pierdolona Katy Perry z telefonu dziewczęcia za mną – źle, źle, źle!
Moje spojrzenie pada w końcu na serwetkę. Jest! Biała, czysta, pierwotna, pozbawiona złych kontekstów, jesteś tu, moja zbawczyni, mój łączniku ze znanym porządkiem, wlej we mne choć kroplę nadziei, śnieg, biały śnieg, czystość, chłód, porywa mnie lawina tych symbolicznych skojarzeń, ziębi moje przegrzane zwoje i zwraca światu na pożarcie, wstępnie już przetrawioną. News tygodnia: kawałek papieru ratuje poczytalność. Witamy z powrotem.
Gospodarz kończy jeść. Przejażdżka tym surrealistycznym rollercoasterem trwała około kwadransa, rozciągniętego w moim odczuciu w długie godziny. Z otwartymi ramionami witam chęć rzucenia pawia, niczym pierwszej jaskółki wiosny. Informuję towarzysza niedoli, że już dobrze, muszę tylko zaliczyć WC. Rzyganie jest najcudniejszym doświadczeniem, jakie mogę sobie w tej chwili wymarzyć.
Streszczam towarzyszowi moją przygodę. Dziękuję mu, że nie próbował mi pomagać bez pytania i trzymał rękę na pulsie. Kwituje stwierdzeniem, że poza przejrzystą bladością i zawieszaniem wzroku nie dawałam poznać, co się dzieje w środku, i że jestem bardzo dzielna. Dobre, kurwa, sobie. Niemniej kiełkuje we mnie coś na kształt dumy, że nie skończyło się skuleniem we wrzaskliwego embriona gdzieś pod stołem. Jestem w stanie wyobrazić sobie jeszcze niezaprawioną w boju siebie, jak wpadam po takim tripie co najmniej w niezdrowy nihilizm, może w romans z benzo.
Powrót do mieszkania upływa w oparach absurdu i wycieńczenia, ledwie jestem w stanie wlec za sobą ten worek mięsa. Wszystko wokół i wewnątrz utwierdza mnie w słuszności postanowienia łyknięcia tabletki alprazolamu tuż po przekroczeniu progu, co też czynię. Zwijam się w kłębuszek u boku W. Gospodarz bądź co bądź celnie streszcza bieg wydarzeń do „bada miała, ale ogarnęła”. Przytulanie w miękkim akompaniamencie alpry kołysze mnie do snu.
Budzę się z ochotą na cheeseburgera i blanta. Stare psy i nowe sztuczki. Poczucie derealizacji dzień po tripie nadal jest stosunkowo silne; kolejnego znika zupełnie, powrót do stanu wyjściowego jak jeden do jednego. Gra w życie toczy się dalej.
- 38989 odsłon
Odpowiedzi
Jak zwykle - wyrwałaś mi parę
Jak zwykle - wyrwałaś mi parę minut z dnia, nie mogłem czytania odłożyć na później. Chętnie poczytałbym Twoją nie-tripową prozę.
Jeszcze jeden świetny.
Coś jest w tych Twych psychodelicznych szeregach liter, potrafiącego oczarować. Być może idealna ekspresja, być może plastyczność i zabawa słowem, być może harmonia... nie wiem, ale czuję, że całość powyższego tekstu to sztuka. Cholerna sztuka. Dzięki za, jak to napisał t.rydzyk, kilka wyrwanych minut :) I gratuluję godnego poradzenia sobie z badem. W mojej skromnej opinii właśnie iluzoryczność potrafi zaboleć najbardziej.
Pozdrawiam.
https://youtu.be/0_h4wFXMazk
To pierwszy Twój raport który
To pierwszy Twój raport który faktycznie mnie pochłoną, choć wszystkie są genialnymi opisami. Tutaj moją uwagę przykuło dość traumatyczne doświadczenie i okoliczności, świetnie oddane, w końcu nie tak cukierkowe. Rewelacja.
Już tu mnie nie będzie. Perm log out.
Mistrz Osho o aborcji
'W naszym przeludnionym świecie aborcja jest cnotą. Dusza jest niesmiertelna. Aborcja nie jest , więc grzechem. Kiedy jako kobieta dokonujesz aborcji, nie pozwalasz by dusza weszła do twego ciała. Dusza znajdzie wobec tego inne ciało, jesli nie na tej ziemi, to na jakiejś innej planecie <...> Przesuwanie ludzi w inne miejsca to pozytywne działanie. Aborcja; Dusza pyta; -Czy mogę wejść, proszę pani? -Nie, to miejsce jest zbyt zatłoczone, zapukaj do innych drzwi-odpowiadasz'
Taki to właśnie Mistrz.
jednym słowem bełkot,
jednym słowem bełkot, pseudoduchowa moralność podparta wydumanymi teoryjkami o duszy. Już nie mogę się doczekać kiedy miszczunio się stąd wyprowadzi. A może coś przegapiłem?
Już tu mnie nie będzie. Perm log out.
Mam smaka na MaCa!
Świetny TR, aż zalogowałam się, by popełnić ten komentarz. Moment, w którym nastąpił "efekt domina" został opisany tak dobrze, że aż wystąpiła mi na przedramionach gęsia skórka; momentalnie przypomniał mi się podobny stan po 225ug LSD, który też tu opisywałam, gdy byłam absolutnie pewna trefnych kostek domina i ich ruchu w złą stronę w tym całym szaleństwie. TR 5/5. Bardzo chętnie przeczytałabym coś Twojego, tak po prostu, niezwiązanego nawet z dragami - podobnie jak t.rydzyk. :)
Chyba z 10 razy...
...przeczytałem ten raport i w moim odczuciu jest to diament polskiej poezji tripowskiej.
To tylko sen samoświadomości.
dozen?
dozen?
dozen?
dozen?