wędrówka z roślinami
detale
raporty psychonauta93
wędrówka z roślinami
podobne
Podróżnik: 30 lat, 186 cm wzrostu, 80 kg wagi
Doświadczenie: mj, haszysz, boska szałwia, kratom, LSA, Lagochilus inebrians, Kava kava, Lactuca virosa, kanna, palma arekowa, wild dagga, Ilex guayusa, damiana, Indian warrior, męczennica, Escholtzia californica, mieszanki „ziołowe”, Calea, afrykański korzeń snów i inne ubulawu, Nymphaea caerulea, amfetamina, khat, ketony, efedryna, benzylopiperazyna, prozac, alprazolam, bellergot, klorazepan, alkohol, tytoń,
Dawkowanie: 100mg sertraliny/dobę (przez ostatni miesiąc) + N.O. Blueberry (w ilości jednego nabicia średniej wielkości fajki) + 320 mg kofeiny (1l tigera)
Set&settings: las, niedzielne popołudnie ostatniego dnia stycznia 2010 r., chęć uprzyjemnienia sobie samotnej wędrówki, oczekiwanie myślotoku i interesujących rozważań, powrót z krainy depresji.
Jest to mój pierwszy opis podróży, którym pragnę się z Wami podzielić drodzy czytelnicy NG. W związku z tym proszę o wyrozumiałość i ewentualnie konstruktywną krytykę;o)
Wyspany, popracowałem trochę w domu, jako że należę do tych nielicznych 5% (niektóre źródła – rdzennie polskie – podają że nawet do 3%) populacji rodaków, co to dnia świętego nie czczą należycie. Zadowolony ze swojego niewłaściwego stosunku do świąt resortowych wyruszam z domu ok. 14:30. Piękna wypełniona po brzegi słońcem niedziela. Bezwietrzna i dość mroźna. Dobra okazja, by przetestować niedawno zakupiony gore-tex. Po drodze mijam pogrążonych w myślach przedstawicieli pozostałych 95% (97%!) Polaków, wracających z kościołów. Zastanawiam się co za trunek zabrać ze sobą na leśną wędrówkę. Browar przez moment konkuruje z „enerdżi drinkiem”. Rezygnuję jednak z alkoholu, mając w zanadrzu fajkę i „zioła”, a w planach zapuszczenie się raczej w lasu ostępy i wykonywanie „dokumentacji fotograficznej”, niż za mocną pacyfikację i nie ogarnięcie.
Przez blisko dwa dni poprzedzające moją wędrówkę, padał śnieg, dzięki czemu od razu zaczynam brodzić w zaspach do pół łydki. Miejsce do którego zmierzam znajduje się ok. 15 minut dziarskiego marszu od mojego domu. Zimą czas ten się co najmniej podwaja. W zasięgu wzorku mam już las, więc czas na małą przerwę. Rzucam się na zaspę śniegu, pod którą znajduje się zbocze starego nasypu kolejowego. Zapalam papierosa i gaszę pragnienie enerdżi drinkiem. Po chwili ruszam w dalszą drogę przez „białe piekło”. W lesie od razu napotykam tropy sarny. I choć wędrowałem nimi przez dość długi czas, a one mnożyły się i przeplatały coraz bardziej w głębi lasu, to tego dnia nie dane mi było ujrzeć właścicielki tych zgrabnych nóżek.
Ruszam swoim starym szlakiem w miejsce położone w okolicy zwanej Wilczym Bagnem:o) Zimą bez problemu odnajduję stare zwalone drzewo, na którym wiosną i latem spędzam czas na lekturze książek. Nadal pozostaje niewidoczne dla przypadkowo tu spacerujących osób. Siadam na pniu drzewa i zauważam, że butelka z drinkiem jest, dziś z racji dobrego nastroju napiszę – do połowy pełna.
T+0:00
Nabijam średniej wielkości fajkę „ziołowym specyfikiem” i zaczynam inhalacje. Materiał roślinny w cybuchu obrócił się w popiół przy 7 buchu. Miejsce ma, to co już kiedyś po tej mieszance zauważyłem – niesamowity odbiór dźwięków. Przygotowany na to zjawisko, na playera załadowałem wybrane utwory z 4-płytowego wydawnictwa Infernal Proteus (Piekelni Odmieńcy?). Każdy z utworów poświęcony jest jednej roślinie i wykonany przez innego artystę.
T+0:10
W słuchawkach sączy się pieśń maku lekarskiego (Opium Poppy), zamykam oczy i oddaję się przyspieszającemu strumieniowi dźwięków. Dość niepokojący kawałek, tak jak i roślina, którą opiewa. W myślach pojawia mi się przeczucie pułapki zastawionej przez opiaty. Przypomina mi się książka J. Kosińskiego „Diabelskie drzewo”, której bohater czyni wyznanie o tym jak Barbara poznała go z kilkoma amerykańskimi emigrantami, a on poznał ją z opium. Niedźwiedzia przysługa. W umyśle pojawia się natarczywa myśl o czynnikach sprawczych mojej depresji. Odganiam je, przeczuwając złą podróż, czającą się w odmętach umysłu. Otaczający mnie las niesie jednak ukojenie, wystarczy wsłuchać się w jego rytm.
T+0:35
Zmieniam czym prędzej na kolejny utwór. I tu się dopiero zaczyna:o) Moją kolejną roślinną przewodniczką okazuje się Pani Szałwia. Siedząc już dobre 30 minut na przewróconym drzewie oddawałem się kontemplacji gałęzi na tle nieba, które w międzyczasie z błękitnego stało się stalowoszare. Utwór zaczyna wibrować od cichych dość niskich dźwięków, przywodzących na myśl staw letnim wieczorem pełen żab. Zamykam oczy i wsłuchuję się w siebie. Przed oczami zaczynają się lekkie CEVy – skaczące świetliste krzywe na amplitudzie drgań. Zauważam, że zmienił mi się rytm oddechu – jest teraz szybszy i niezwykle płytki, czuję jak cząstki mojego ciała zaczynają wibrować. Jest dokładnie tak, jak w momencie przenikania do wymiaru Boskiej Szałwii. Doświadczam czegoś niezwykle ciekawego, co do tej pory zdarzało mi się jedynie w snach, a mianowicie odnoszę wrażenie, jakbym sam odblokował swoje receptory, bez pomocy właściwej, komplementarnej substancji. We śnie już kiedyś paliłem DMT i przeżyłem swojego rodzaju podróż, nie mając jednak nigdy dotąd do czynienia z tą substancją. Śniłem też o paleniu mj i tu muszę napisać, że fazę REM pamiętam przez pryzmat bycia upalonym, bardzo miłe uczucie.
Teraz jednak mam do czynienia z zielonowłosą. Gałki oczne, pod zamkniętymi powiekami, poruszają mi się w górę i w dół, śledząc zapamiętale CEVy. Otwieram oczy, by uspokoić oddech. Nieprzyjemne wrażenie balansowania na granicy Jej królestwa mija momentalnie. Otoczenie lasu jest jednak w znacznym stopniu odrealnione. Myśli pędzą przed siebie, zatrzymując się na moment przy jakiejś idei, by dalej mnożyć się i dzielić bez końca. Na oddalonym jakieś 20 metrów ode mnie pniu drzewa z zadowoleniem zauważam spękania korowiny, układające się w totemiczną twarz pogańskiego boga.
T+0:45
Uwieczniam jego fizjonomię, z myślą o potomnych, przy pomocy aparatu fotograficznego, palę kolejnego papierosa i ruszam dalej przed siebie. W międzyczasie, gdy siedząc na pniu drzewa zasnułem świat mgłą z płuc, zaczął prószyć śnieg. Rozważam teorie pączków wzrostu – większe, silniejsze są z reguły pączki szczytowe. Boczne nie są aż tak hojnie wyposażone przez naturę. Zatrzymuję się na chwilę i organoleptycznie potwierdzam swoje przemyślenia, obserwując gałązki mijanych drzew i krzewów. Dopisuje mi wyśmienity humor. Z każdym kolejnym krokiem czuję coraz większą więź, jedność z otoczeniem. Zastanawiam się nad tym czy wszechświat jest układem zamkniętym, dążącym nieustannie do stanu równowagi. Rozważań wyrywa mnie zwężająca się przede mną ścieżka.
Zaspy robią się wyjątkowo przepastne. W mojej głowie dzierży władzę prastary cis (Yew). Czuję się jak pielgrzym, zmierzający oddać mu cześć. Uśmiecham się do siebie na myśl o niebezpieczeństwie fundowanym dzieciom przez architektów zieleni, jako że cały cis, za wyjątkiem czerwonej osnówki nasiona, jest mocno trujący, a byłem już niejednokrotnie świadkiem wesołej egzystencji tych krzewów na przedszkolnych placach zabaw;o). Przywołuję sobie słowa ś.p. Jhonna Balance`a (Coil): „You know, you can eat yewberries but don`t do this, unless you are an expert „.
Tym razem w drodze towarzyszy mi bieluń (Thornapple), a zimowe pędy jeżyn wiją się podstępnie po obu jej stronach. Wszystko zostaje w rodzinie – następny przejmuje mnie pokrzyk wilcza jagoda (Belladonna). Kolejna roślina skrywająca obietnice poznania albo/i szaleństwa. „Piękna Pani” powoduje, że oddaję się uczuciu jedności ze światem, rozważając nici wzajemnych powiązań między ludźmi a światem roślinnym. Przypominam sobie wywiad z T. McKenną, w którym przedstawiał teorię pól morfogenetycznych oraz wyjaśniał w ciekawy sposób korzyści, jakie czerpią roślinne enteogeny ze strony ludzi, oferując w zamian Gnozę. Utwór się zmienia i zaczynam opłakiwać w duchu kolejną ofiarę tego systemu represji i państwa policyjnego – Calea zacatechichi. Co to za państwo, co odbiera swoim obywatelom nawet możliwość (świadomego) śnienia!!
Po ok. 20 minutach przedzierania się w śniegu głębokim po kolana, docieram do miejsca, gdzie początek swój ma Wilcze Bagno, a w którym to, pewnego majowego popołudnia, rąbka swej tajemnicy uchyliła mi łaskawie Pani Szałwia. Nagle czuję, że ziółka rozstroiły ździebko moją koordynację ruchów, w związku z czym zaliczam glebę, wspinając się pod górkę. Odpoczywam chwilę zanurzony w puchu i uspokajam oddech w towarzystwie słonecznej główki mniszka lekarskiego (Dandelion). Postanawiam zrobić kilka zdjęć lasu, twórczo wg świętego siebie na tą chwilę, podchodząc do tematu;o)
T+1:15
Włóczę się chwilę w poszukiwaniu ciekawych ujęć. Czuję, że kręci mi się już trochę w głowie, a do tego odzywa się ból w nogach. Wypijam resztę napoju, nie czując praktycznie skutków ubocznych pochłoniętej kofeiny. Zaczyna zapadać zmierzch i śnieg sypie, jakby gęściej, postanawiam więc ruszyć w drogę powrotną. Czuję się jak bohater filmu „Droga”, który zmuszony jest wędrować w poszukiwaniu żywności i schronienia przez postapokaliptyczny świat. Do głowy przychodzi mi myśl o skażonym radioaktywnym śniegu, emitującym śmiertelne dawki promieniowania. Zastanawiam się nad ludzką ignorancją i arogancją w stosunku do przyrody. Gdyby, dajmy na to, odczyn padającego śniegu okazał się być bardzo kwaśny, w pierwszej kolejności ucierpiałyby drzewa. Dochodzę do wniosku, że zanieczyszczając środowisko człowiek zupełnie nieświadomie staje się orędownikiem sukcesji wtórnej. W miejsce zniszczonych drzew pojawią się najprawdopodobniej inne gatunki acidofilne. Odganiam od siebie te myśli. Staram się wracać po swoich śladach, które z ku mojemu zaskoczeniu, okazują się być już częściowo zasypane przez padający śnieg. Działanie mieszanki spotęgowane jest, mam wrażenie, narastającym zmęczeniem. Przy skocznych dźwiękach opiewających chmiel (Hops) wstępują we mnie jednak nowe siły (kolejna dawka kofeiny dociera do krwioobiegu). W głowie pojawia się kolejna wizja. Jak wyglądałby świat, któremu zupełnie obcy jest proces fermentacji? Roztrząsam sobie tę kwestie przez krótką chwilę, by następnie przy lilii (Lily of the valley) i lotosie (Lotus) oddać się rozmyślaniom o przemijaniu i kruchości istnienia wszystkiego, co nas otacza. Po raz kolejny ugruntowałem swoje oswojenie z własną śmiercią, a i może udało mi się zrobić drobny krok w stronę pogodzenia się z nią, gdy dotyka bliskich nam osób. Jestem w połowie drogi powrotnej, gdy w słuchawkach rozbrzmiewa głóg (Hawthorn). Puls tej rośliny zabiera mnie na łąki, z pasącymi się krowami, których pilnuje właśnie głóg-żywy-płot :o). W moich myślach przelatuje dzierzba – niewielki ptak, który lubi nabijać owady na kolce m.in. głogu, robiąc sobie w ten sposób spiżarnię. Docieram do nasypu kolejowego, gdzie robię krótki postój na papierosa. Do moich oczu wpadają ostatnie promienie zachodzącego słońca. Wszystko skąpane jest łososiowym kolorze. Kabelki niosą zaś drgania do uszu i rezonans nowy w głowie się niesie pod tytułem mandragora (Mandrake). Silnie trująca bulwa, o kształtach przypominających ludzkie, rosnąca cichutko w ziemi pod rozetą z liści. Magiczna w wiekach zeszłych, miała ponoć straszliwie krzyczeć, gdy ktoś ją wykopał i krzykiem tym zabijać wszystkich w promieniu jego słyszalności. Przypominam sobie również, że znana jest też ze swych delirycznych właściwości i raczej nie przyjdzie mi nigdy bliżej z nią obcować. Dociera do mnie również to, że w takim razie nie wszystkie rośliny z psiankowatych mają jadalne bulwy (ziemniaki)!! Opuszczam las przy wtórze ostropestu (Milk thistle). Dopisuję go sobie w pamięci do listy przyszłych zakupów w zielarskim i delikatnie podupadam na duchu, myśląc o szkodach, jakie wyrządzam swojej „świątyni” psychonautyką. Pocieszam się myślą, że coś za coś i wszystko z umiarem, a poza tym nie jesteśmy tak zupełnie pozbawieni wsparcia ze strony świata roślin. I już słuchawki podsuwają doskonały przykład – kolejnym bohaterem roślinnym okazuje się krwawnik pospolity (Yarrow). Wszystko idealnie zgrane, gdyż mijam właśnie łąkę, która latem staje domeną tego gatunku.
T+1:40
Cywilizacja wita mnie dźwiękami maku lekarskiego, któremu na chwilę ulegam. Wędruję korytarzami usypanymi z odgarniętego śniegu, z przerażeniem zauważając jak licznie pokalany jest moczem naszych braci mniejszych. Żegnam odchodzący dzień rzewnym utworem poświęconym słonecznikowi (Sunflower), który oddaje cześć Słońcu śledząc swoim kwiatem jego ruchu po nieboskłonie. Wędrówka dobiegła końca.
Czuję zmęczenie fizyczne i miłe rozleniwienie, gwarantujące głęboki sen. Przeszedłem blisko 10 kilometrów, co w normalnych warunkach pogodowych nie jest jakimś wyzwaniem samo w sobie, natomiast zimą było ciekawym doświadczeniem. Działanie „ziół” nie minęło do końca, ćmi się gdzieś na strychu. Wszystko do mnie dociera, z tym że lekko zamglone, rzeczywistość postrzegam, jakby przez jakąś cieniutką zasłonę. Jasność umysłu mam jednak zachowaną. Gonitwa myśli trwa.
- 31013 odsłon
Odpowiedzi
W końcu coś
NIE O BENZYDAMINIE!!!!
Bardzo fajnie się czytało.
Salvinoria
Ogólnie fajnie...
...że ktoś potrafi napisać niezły TR nie upieprzając się jak świnia RC albo silnymi psychedelikami i nie udając że jest się Guru. Trochę za dużo na temat przeskakujących piosenek, ale ogólnie bardzo fajnie. Nie wiem, czy osobiście chciałoby mi się 2 godziny łazić pod wpływem NO :)
Nieźle
Wydaje mi się, że lekko podkoloryzowałeś, tym niemniej ciekawe rozkminki i ogólnie cały tekst przyjemnie się czyta. Skrobnij kiedyś raport po salvii albo grzybkach, to dopiero powinno być coś ;)
Super :) I smaka na album
Super :) I smaka na album narobiłeś :D
Dzięki za komenty!
Dzięki za komenty! Zachęcającą do dalszych publikacji.
Album polecam! Pewnie nie do każdego trafi (muzycznie to taki neofolk/ambient).W królestwie grzybów jeszcze nie byłem, ale Zielonowłosą widziałem wielokrotnie, więc pewnie opiszę najciekawszą podróż.
Pozdro!
To prawda, nie do każdego
To prawda, nie do każdego trafi. Do mnie osobiście nie bardzo trafia ;)
Fakt
z tym co mi napisałeś o patrzeniu dalej ;P Ciekawy TR, pzdr
Jestem panem swojego JA