subiektywny pierwszy raz bez jerry'ego garcii
detale
raporty tago-mago
subiektywny pierwszy raz bez jerry'ego garcii
podobne
(tu zigzagwanderer, zapomniałam hasła i adresu email stworzonego na potrzeby konta, starość nie radość)
Wspomnienia się zacierają, a to jest stosunkowo nowe, więc postaram się je wylać póki jeszcze względnie potrafię. Zdarzenie miało miejsce zaraz po pierwszym dniu tegorocznej edycji Orange Warsaw Festival (swoją drogą olej konopny na papierosach przed koncertem Chemicznych Braci (raczej jednego brata) z ogromną ulewą i burzą współgrał wspaniale).
Na festiwal przyjechałam sama, ale z zaproszeniem na nocleg u znajomego. Plan za tym krył się taki, że wspomniany znajomy tej samej nocy wyjeżdżał na kilka dni nad morze, a ja miałam zostać na jego mieszkaniu i przyjąć rano potencjalnych wynajmujących.
Lekko po 2 nad ranem udało mi się już dotrzeć na miejsce, kolega najwyraźniej kończył się pakować. Chwilę rozmawialiśmy, posłuchaliśmy wspaniałego Blues'a Breakout, powiedział, że będzie się zbierał, kończąc zapytaniem czy z racji mojej niedawnej kwaśnej przygody nie chciałabym czegoś innego spróbować. Biorąc pod uwagę ówczesną temperaturę czy porę roku, pierwsze na myśl przyszły mi konkretne rc'ki, więc zastrzegłam, że dzieciak jestem i raczej mnie do próbowania nie ciągnie. 'Zostało mi niedużo majowych ususzonych łysiczek, trochę już słabawe, do niczego nie namawiam, ale wiesz, przed wrześniem pewnie już niczego nie będzie'. Podziękowałam, powiedziałam, że przemyślę.
3 godzina, dalej mam sporo sił po intensywnym house'ie sprzed kilku godzin, pałętam się chwilę po mieszkaniu, plakaty Can i Ash Ra Tempel przypominają mi, że zawsze słuchaliśmy dużo podobnej muzyki. Po wejściu do kolejnego pokoju już widzę znaczącą różnicę - ja mam cztery półki płyt, a gość całą ścianę. Wzdycham ze zdumienia, kompletna dyskografia Gong i Mahavishnu, ile Santany, ah Coltrane, a obok Mingus, nawet Per Un Amico we włoskim wydaniu! Decyzja została podjęta, jak mniemam, intuicyjnie. Zapewniłam samą siebie, że lekkie pomaturalne zestresowanie szczególnie wpływu nie ma, a zawsze mogę się odratować folkiem czy nasączonymi papierosami.
40 dosyć małych, suszonych łysiczek zostaje finalnie, po lekkich mdłościach skonsumowane.
Decyduję się chwilowo na największe klasyki - After Bathing at Baxter's i biorę w ręce 'Włóczęgów Dharmy' Kerouac'a. Zawroty głowy z silnym bólem żołądka szybko dały o sobie znać. Pewnie to kwestia spożycia grzybów na pusty żołądek. Zmieniam muzykę na coś Muddy'ego Waters'a, później na Groundhogs. Końcowo wyłączyłam muzykę, a zaczynam oglądać raz kolejny 'Fear and Loathing in Las Vegas'.
T + 0,5h
Odrywam na chwilę wzrok od ekranu laptopa i widzę moje ogromne dłonie z niezwykle wyraźnymi liniami papilarnymi. Spiralne wzory na dywanie zaczęły się czołgać po całej podłodze, a granatowe zasłony spływały i rozlewały się po ścianach. Wyszłam na zewnątrz, a całe niebo niewyraźnie się iskrzyło, jakby każda gwiazda była diamentem, który odbija światło od siebie, było jasno i ciepło.
Kilka kroków od mieszkania zatrzymał mnie ktoś z pytaniem o ogień, podając zapalniczkę spojrzałam na niezmiernie smutną, nieznajomą twarz, w momencie zrobiło się gorzej. To niezadowolenie dobiło mnie całkowicie. Przeraziłam się samą ideą nieradzenia sobie, zrezygnowałam tym bardziej z planu udania się gdziekolwiek.
T + 1h
Wróciłam, puściłam luźno tytułowy album Gandalfa, muzyka dochodziła zewsząd, była na tyle wyraźna, że dało się ją fizycznie czuć na całej powierzchni ciała. Coś mnie skłoniło, wątpię, by był to zdrowy rozsądek, na tropicalię. Druga płyta Os Mutantes, a ja mam dreszcze jak przy floydowym Live at Pompeii. Kołysam się lekko, w powietrzu azteckie wzory, zjadam jeszcze 10 łysiczek nie odczuwając jakiegokolwiek dyskomfortu. Jednak jako ponadprzeciętnie niewysportowany człowiek szybko się zmęczyłam.
T + 2h
Wychodzę znów. Idę, jak mniemam, dosyć niepopularną ulicą, mijam małą grupkę młodych ludzi, uderza przyjemna woń marihuany, ktoś z nich najpewniej nabija skrycie lufkę, udaje, że nic nie widzę, idę tylko do sklepu. Zamieram kilka kroków później. Kilka osób z tyłu wydaje odgłosy imitujące głos ptaków, a one ranią moje uszy. Na ulicy jestem już tylko ja, potworne dźwięki i kilka przejeżdżających samochodów, chyba się trochę gubię. Ktoś z naprzeciwka idzie w moją stronę, a ktoś inny przecina ulicę i też zaczyna mnie doganiać. Uciekłam, przebiegłam kilka przecznic. Jeszcze żyję. Minęła mnie taksówka, zaraz po niej jechała kolejna. Jeżeli to nie był znak, to nie mam pojęcia czym można go nazwać. Wsiadłam, poprosiłam, żeby jechać wzdłuż ulicy, dzwoni wspomniany wcześniej kolega.
'Jak dobrze, że dzwonisz, prawie zostałam zabita!'. Taksówkarz patrzy na mnie z przerażeniem, z pewnością nie uspokoiły go moje ogromne źrenice ani drżący głos. Oznajmiłam, że wysiadam, zapłaciłam pięć razy za dużo i dziękowałam wielokrotnie za uratowanie życia. Nie doszłam do sklepu, wróciłam raz kolejny. Udało mi się, nie zginęłam, duma rozpierała, teraz mogę iść sama w góry Sierra Nevada, a nawet tytułową dharmę w nich odnaleźć, bo pokonałam śmierć. Tak najprawdopodobniej wyglądał mój proces myślowy, nie umiałam oszacować niebezpieczeństwa, ani własnych zasług. Patrząc z dzisiejszej perspektywy zdecydowanie stwierdzam, że wybieranie się poza bezpieczny teren kilkudziesięciu metrów kwadratowych, dobrą, ani planowaną decyzją wcale nie było.
T + 3h
Jest 6 nad ranem, siadam na balkonie, w tle przygrywa Bakerloo. Frędzle mi z kimona gdzieś uciekają. Martwię się, że całe kimono mi się rozleje, więc będzie mi zimno. Zakładam skórzaną kurtkę, bo ona zostaje statyczna. Wyciągam żółtą paczkę z lekko rozmytym wielbłądem, wpuszczam w siebie dym, kręci mi się w głowie, pojawiają się niezbyt intensywne mdłości, tytoń już mi chyba nie smakuje. Miałam o czymś myśleć, ale nie mam siły. Prowokacją miał być 'Skowyt' Ginsberg'a, ale litery czasem zmieniały miejsce, więc ciężko było się skupić. Pogratulowałam jedynie w myślach wszystkim beatnikom zapału dochodząc do wniosku, że nie przeszkadza mi zbytnio ten konformizm, a buntować się dzisiaj średnio jest przeciwko czemu, dość mi nawet wygodnie. Konsumpcjonizm to bujda, więc kupiłam sobie special-20 Hohnera i bilet na OFF'a.
T + 5h
Nie wyszły mi te muzyczne wojaże kompletnie. Z Bakerloo przyszła ochota na więcej bluesa, więc w kolejce słuchałam sporo Johnsona, Howlin' Wolf'a, też Chicken Shack i Savoy Brown, później jeszcze, o ile dobrze pamiętam, Cactus i Spooky Tooth. Było bardzo przyziemnie, leżałam i resztkami sił rozkoszowałam się chodzącą kratką z serwetek. Czas przyjemny aczkolwiek spędzony tak bezproduktywnie jak tylko się da. Uspokoiłam się znacznie przed przyjściem dwóch wynajmujących, na szczęście szybko się rozglądnęli i o 8.30 było po wszystkim. Zasnęłam zaraz po ich wyjściu, a kilka godzin później oznak tripa nie było już żadnych.
Podsumowując: chwilowo chyba wyrosłam z psychodelicznej muzyki, ciekawe, czy tak chwilowo jak chwilowe było obrzydzenie do tytoniu, uniknęłam zabójstwa z rąk kilku starszych ludzi wychodzących najprawdopodobniej wcześnie rano do kościoła, biegałam bezmyślnie narażając zdrowie, doszłam do wniosku, że fajnie by było grać dobrze na harmonijce i przydałoby się czymś wzmocnić piątkowy koncert Sunn O))).
+ koniec publikowania moich wypocin na dobre, tak to wygląda jak ścisły umysł próbuje opisać wrażenia. Moim jedynym zamiarem było zachęcenie do umuzycznienia wycieczek, bo tak jak wspomniałam ostatnio o zmianie widzenia barw tak zmianie ulega postrzeganie każdego dźwięku, a tego się nie zapomina.
- 7036 odsłon