spotkanie z ayahuascą
detale
raporty kapelusznik
spotkanie z ayahuascą
podobne
<Trip-raport pochodzi z okolic roku 2000>
Prolog:
Wszystko, co poniżej napisane, to jedynie maleńka cząstka tego, co udało mi się zapamiętać, a także ledwie muśnięcie tego, co zdołałem określić słowami, by sprostać wymogom komunikowalności.
Wywar AYAHUASCA, jaki przyrządziłem dla 3 osób ja, stary postindustrialny curandero, kilkanaście dni temu, składał się z 18 gramów ruty stepowej wymieszanej z 45 gramami mimosy. Składniki zostały zakupione w znanymi sprawdzonym sklepie szwajcarskim.
Obudzenie dwugłowego smoka i zamknięcie go w słoiku zajęło mi niemal 2 godziny. Wywar przygotowywałem bowiem wg. standardowego przepisu, gotując wyżej wymienione składniki, po ich uprzednim zmieleniu na pył, przez półgodziny, po trzykroć, z dodatkiem witaminy C (około 700 mg) oraz kwasku cytrynowego (około 0,33 l). Wszystko przesiewałem i przecedzałem przez płótno białe, a resztki ponownie gotowałem na wolnym ogniu. Całość przelałem następnie do 3 słoików, wstawiłem do lodówki, a przed skonsumowaniem dodałem sporą ilość pokruszonego lodu - wszystko po to, by choćby trochę złagodzić potworny smak i aromat wywaru. Jako prawowity curandero, napój rozdałem wiernym-przyjaciołom, nazwijmy ich na potrzeby tych zapisków: M. oraz Ł.
Jeszcze parę uwag o mnie, potrzebnych być może do całości: jestem ateistą agnostycznym, studiuję filozofię (czyli zbijam bąki), moja waga 69Kg, wzrost 180 cm, czasami mam kłopoty z żołądkiem.
Część właściwa:
Wyruszyliśmy o godzinie 16:40. Po długiej podróży (około 25 minut) na pobliskie bezludzie, pełne lasów i wzgórków, stanowiących doskonałe miejsce do spoczynku, przyjęliśmy płyn w ciszy, która była potrzebna nie tyle z racji jakichś religijnych względów, co z prostej tej przyczyny, że aby przełknąć około 0,7 litra wstrętnej mieszaniny, trzeba było skupić się i uspokoić, by zbyt szybko nie doszło do zwymiotowania. Mnie udało się wypić dosyć prędko cały wywar, Ł. trochę się ociągał, ale wkrótce i on połknął dwugłowego smoka, natomiast M., który w sumie równie szybko uporał się z zawartością słoika, już po trzech minutach zwymiotował - co właściwie nie zdziwiło nas bardzo, ponieważ człowiek ten ma spore kłopoty z żołądkiem. Po około 5 minutach marszu i mną zaczęły wstrząsać torsje, tym bardziej, że przypomniałem sobie widok zwracającego Ł., jednak oprócz reakcji wymiotnej bez wymiotów, nie nastąpiło zwrócenie wywaru. Po dalszych 15 minutach podróży, dotarliśmy do podnóża góry, na którą mieliśmy się wspiąć, by stamtąd móc kontemplować działanie AYAHUASCA. Wówczas M. stwierdził, że coś jest nie tak, coś mu się nie podoba, nie wie co, ale ma jakieś problemy z percepcją rzeczywistości. Ja jeszcze nic nie odczuwałem, no, może poza drobnymi zmianami w barwie krajobrazu, który stał się jaśniejszy i czasami, ale naprawdę sporadycznie lekko falował. Wdrapaliśmy się na górę. Tutaj moje zapiski będą niepełne, ponieważ nie wiem, co czuli moi towarzysze, a to z tego względu, że oddzieliłem się od grupy, ale miałem ich w zasięgu wzroku, mogłem widzieć i nieco słyszeć, co robią, jednak moja percepcja była znacznie zniekształcona, toteż nie mogę wypowiadać się co do intencji moich współtowarzyszy.
Zacząłem chodzić dróżką, to tu, to tam, jakbym zwiedzał jakieś nieznane mi miejsce (byłam tam wielokrotnie wcześniej). Całe moje przechadzanie się trwało jakieś półtorej godziny, w czasie których, czując mocny dyskomfort poprzez utrzymujące się ciągle mdłości i nieprzyjemnie uczycie w żołądku, starałem się dokładnie obserwować rzeczywistość. Właściwie prócz miejscowego falowania przestrzeni i szybkich zmian kolorów, a także dziwacznego, tunelowego słyszenia z echem, repetycjami, niewiele się zmieniało. Gdy spojrzałem na moich towarzyszy, widziałem małe postaci, które budują szałas, czy coś w rodzaju schronienia, wciąż śmiejące się i dogadujące. Po około 2 godzinach od przyjęcia AYAHUASCA zacząłem odczuwać tak duży dyskomfort, że zaczął on przewyższać relatywnie dobry, pozytywny stan odurzenia narkotykowego. Zacząłem odczuwać przemożną chęć zaśnięcia. Chęć ta pozostała niemal do ostatnich minut działania AYAHUASCA.
Przez najbliższe 15 minut usiłowałem zwymiotować miksturę, zalegającą bezczelnie w moim żołądku. Na próżno. Wszelkie zabiegi nie dawały rezultatu. Popadłem w potworny stan, w którym to halucynacje mieszają się z mdłościami, ale gdy chce się zwymiotować, dochodzi się do wniosku, że to nie jest możliwe, i mimo że wszelkimi środkami próbuje się wywołać torsje, ulga nie przychodzi. Z oddali zobaczyłem Ł., który spokojnym krokiem zbliżał się do mnie. Rozmowa była dosyć dziwna. Celem Ł. było zwymiotowanie, po prostu poczuł potrzebę zwrócenia napoju, i postanowił zrobić to teraz. Starałem się wyłożyć mu jasno, że ja staram się zrobić to samo od 20 minut, ale nie wychodzi mi zupełnie. On rzekł, żebym się nie przejmował, on zaraz mnie wszystkiego nauczy. Teraz jawił mi się jak jakiś znawca tematu, widząc jego spokojną posturę i słysząc równie spokojny ton głosu, dostrzegłem w nim jakiegoś wytrawnego znawcę tematu, specjalistę, który uwolni mnie od mdłości, wyrwie mnie tym samym z objęć dwugłowego węża. Tak też się zachowywał, powiedział, żebym podążył za nim. Ruszyłem. Przeprowadził mnie przez jakieś wzgórze, poruszał się tak, jakby wiedział dokładnie gdzie powinien iść. Stanęliśmy pod jakąś sosną, a on powiedział - "A teraz patrz"- i jakby nigdy nic włożył dwa palce do swego gardła i zwymiotował lekko, niczym wodospad. Drugi wstrząs nastąpił już bez udziału palców, trzeci podobnie - Ł. wydalił całą miksturę. Co prawda próbowałem wcześniej wkładać sobie palec do gardła, ale to nie pomogło. Jednak widząc całą rzecz teraz, i będąc pod ogromnym wrażeniem mistrza, postanowiłem zrobić to samo. On wrócił, a ja odszedłem kawałek i zacząłem wkładać, przez najbliższe 10 minut, to 2, to 3 palce. I nic. Odruch był, ale wymiotów ani widu... Gdy wkładałem palce, wydawało mi się - tak to widziałem pod zamkniętymi powiekami - że do ust wdziera mi się wielka tarantula, po czym wpuszcza w krtań jad i szybko wychodzi. Halucynacja była niezwykle wyraźna, dlatego szybko otwierałem oczy.
Byłem zmęczony i coraz bardziej śpiący. Doszedłem do takiego stanu, że zacząłem w myślach błagać - "cokolwiek", co tam we mnie siedzi, by puściło, bym mógł wreszcie się uwolnić. Był to rodzaj bad tripa, tyle że nie typowy, bo cała nieprzyjemna sytuacja łączyła się z niezwykłą przyjemnością cielesną i dodatkowo ciekawymi przemyśleniami dotyczącymi świata, sztuki i estetyki, a także dziwnymi wrażeniami, gdy dostrzegałem jakąś roślinę i zwierzę (robaczki jakieś), które jakby przemawiały do mnie cicho, czuło się, że żyją...
Była godzina 20. Nadal czułam się fatalnie. Spotkaliśmy się teraz razem i wyruszyliśmy na pobliskie, sąsiadujące wzgórze. Tam położyliśmy się nad urwiskiem. Widziałem znużenie w oczach moich towarzyszy, czułem, ze AYAHUASCA przestaje na nich działać. Ja natomiast wiedziałem, że na mnie jeszcze nie zaczęła. Byłem trochę przerażony. Co innego, gdybym zwrócił wszystko, miałbym pewność, że za chwilę będzie apogeum, po czym powolny spadek, aż wreszcie AYAHUASCA przestanie działać. Ale ja wciąż nie mogłem pozbyć się płynu, gorzej, czułem, że nie trawię go, że nadal jest w żołądku. Podjąłem ostatnią próbę zwymiotowania, która zakończyła się fiaskiem. Powiedziałem M. i Ł., że możemy wracać do domu, bo wydaje mi się, że tam lepiej poradzę sobie z mdłościami. Oni przystali na to, byli wyraźnie zmęczeni, a gdy z nimi rozmawiałem, mówili, że mieli tylko lekkie halucynacje, zwłaszcza M., natomiast Ł. dodatkowo wspominał coś o dezorientacji i feerii barw.
Wracaliśmy drogą polną, która teraz dla mnie wyglądała zupełnie obco (wielokrotnie ja przemierzałem wcześniej). Czułem, że coś zaczyna się dziać. Było po godzinie 20, słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, pozostawiając pomarańczowe i zielone (!) halo, oraz marszcząc powierzchnię nieba, jakby to była warstwa kożucha na ciepłym mleku. Droga, którą szliśmy, wydawała mi się teraz drogą do Kaszmiru (tak mi się jakoś przyplątało), a my, karawaną z zachodu lub pieszą pielgrzymką do Indii. Zamiast krzaków, na poboczu widziałem jakieś dziwaczne kształty, po trosze przypominające ludzi, a gdy pomyśli się, że to ludzie, natychmiast stające się ludźmi. Miejscami byłem tak zapatrzony, że potykałem się o kamienie, ledwie utrzymywałem równowagę. Koledzy pytali się, co ze mną, nie potrafiłem im jednak udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Szliśmy dobre 40 minut, ale dla mnie to były całe stulecia.
Po drodze każde drzewo, niczym jakiś olbrzym przemawiało do mnie językiem, którego nie rozumiałem, lub nie chciałem zrozumieć. Każdy zakręt, to była niezwykła zagadka, nie tylko dlatego, że coś za nim się kryło, ale sam problem "zakrętu" był bardzo frapujący, ponieważ nie mogłem znaleźć przyczyny, dla jakiej owe zakręty zostały przez kogoś stworzone. Naturalne więc było dla mnie, że droga jest jakąś formą życia, która nie dość, że mnie prowadzi, to jeszcze jej życie zależy od tego swoistego "wodzenia" (czy zwodzenia) podróżnika.
Weszliśmy w osiedle. Nie wiedziałem, co to było za osiedle. Całkowicie nieznane (naturalnie było to osiedle na którym mieszkam). Mnóstwo ludzi, jakieś przedziwne kubiczne kształty, szereg szybko poruszających się pudełek, wir, kolory, wielki chaos - chciałem uciekać. Jednak współtowarzysze uspokajali mnie, mówili, że wszystko będzie dobrze, że już jesteśmy blisko.
Chwilę później rozmowa z trzeźwym człowiekiem - ciężko się rozmawiało, bo jego koszula wywracała się na drugą stronę, a ręce pląsały, gdy gestykulował, jakby tańczył jakiś taniec hinduski, w dodatku kolor jego skóry - niemal Mulat - nasuwały mi myśl, że jestem naprawdę gdzieś daleko. Potem przejście przez ulicę, ktoś trzyma mnie za rękę. Następnie nie pamiętam kompletnie nic. Znalazłem się przed klatką schodową. Sam. Potem okazało się, że odprowadzili mnie pod nią, i wnioskując, że poradzę sobie z moim stanem, pozostawili na pastwę losu. Co za nieodpowiedzialni ludzie. Miałem do nich żal.
Uczucie samotności narastało. Czułem się zupełnie sam w całym Wszechświecie. W dodatku mdłości, które na czas podróży powrotnej umilkły, teraz wracały, ale nadal czułem, że nie potrafię zwymiotować. Zacząłem w pełni świadomie wchodzić po schodach. Gdy wchodziłem na pierwsze piętro zorientowałem się, że stoję przed klatką z zamkniętymi oczami. W tym momencie myślałem, ze zemdleję ze strachu. Co się dzieje? Gdzie ja jestem, kim ja jestem? Postanowiłem od tej chwili dokładnie kontrolować każdy swój ruch. Nieco pomogło. Wchodzenie po schodach w samotności, na 4 piętro, to była - wydawało się - najgorsza rzecz w moim życiu. Czułem się tak (i tak to widziałem), jakbym wchodził na wieżę, wysoką, milion stopni, pół miliona zakrętów. W gdy wszedłem na szczyt, to znaczy przed drzwi mojego mieszkania, zacząłem się zastanawiać, czy nie ugrzązłem w pętli czasoprzestrzennej, to znaczy, czy czasem nie siedzę nadal na wzgórzu, a to wszystko to jedynie sen, majaki. Czy czasem będąc w tej pętli nie tkwię w niej już od dawna, tylko nie jestem w stanie uzmysłowić sobie tego, że to pętla, coś nienaturalnego (a może naturalnego), coś z czego trzeba się wydostać.
Ale zaraz potem zobaczyłem drzwi mieszkania i trzy otwory. Kolejny problem, jak dostać się do domu. Klucze, poszukiwanie w kieszeniach, narastające mdłości, coś brzęczy, i znowu, i znowu, zaczynają się repetycje, każdy dźwięk brzmi jakby nie chciał się skończyć, i od nowa, i jeszcze raz. W końcu fala mija, zaczynam się orientować, że oparty jedną ręką o framugę staram się wygrzebać klucze z kieszeni. Są. Wkładam je do zamka, przekręcam, Boże, inny świat, jakiś tunel, ciemno, zapalam światło, coś błyska, jasno, właściwie żółto-czerwono, gdzie są drzwi? przede mną, z boku, we mnie, nie! za mną, zamykam, przekręcam z 10 razy zamek. Cisza. Gdzie ja jestem do cholery?!, zaczynam rozpoznawać, kuchnia, po prawej pokój, dalej łazienka, z tyły ubikacja, mój pokój. I ja tu mieszkam?!!! Przerażające. Rozbieram się, składam ubranie, jestem w slipach, czuję mdłości, nie czuje ciała, ściana po lewej mówi coś, nie wiem co, bo przekrzykuje ją ta po lewej, nie mówiąc o lampie i o odgłosach dochodzących zza okna. Myślę sobie, że tam ktoś jest, tam, za oknem, wychylam się - nikogo niema.
Orientuję się, że w domu też nikogo nie ma, przypominam sobie, starając się zagłuszyć szepczący stół, że rodzice wyjechali do babci. Co mam robić? Przerażająca myśl - przecież ja tego nie zwymiotowałem, to jest we mnie, chcę się tego pozbyć - a co, jeśli będzie się to we mnie trawiło, i trawiło, i co pewien czas będą nawroty?!!! Szybka decyzja. Jest 21, zegarek milczy, gdy naciskam iluminator wydaje mi się jakbym patrzył w tunel z niebieskozielonym czymś nakońcu, gaśnie po jakimś czasie i całe szczęście, bo jeszcze chwila i bym tam poszedł, ale gdzie - myślę - przecież to zegarek. Zaraz, co miałem robić?. Stoję rozebrany, co dalej, a!, łazienka. Zwrot w tył, bielizna, jestem w wannie. Och..., woda, ósmy cud świata! Zamykam oczy, pod powiekami wszystko faluje, trudno powiedzieć co, wiem, że za chwilę się dowiem, ale wiedza nie przychodzi, czuję natomiast każdą kroplę wody, która spływa po moim bezwładnym ciele. Strumienie przyklejają się do mnie, w dodatku ten dźwięk, jak wodospad, każda myśl, także ta o wodospadzie, wizualizuje się, puszcza, Amazonia, czuję jak ktoś się skrada, wyłączam wodę, ale ona nadal szumi, włączam na powrót, namydlam się, mam wrażenie, że to jakieś błoto, ale to błoto oczyści mnie, tylko dlaczego jest niebieskie, skoro mydło jest żółte? Nieważne. Wychodzę z wanny. Wycieram się, czuję jakby to był papier ścierny, a ja martwa łodyga, poddaję się jego uciskowi. Drzwi, klamka, jestem w łóżku. Czuję potworne mdłości, które za chwilę słabną. Szaleństwo. Słyszę głosy, mnóstwo głosów, patrzę na zegarek, jest 21:13, zamykam oczy, znowu czuję mdłości, czuję że teraz, że to już teraz, zrywam się, wydaje mi się, że jestem panterą, cholera, jeszcze nigdy nie wykręciłem takiego wirażu, jednym susem jestem przy drzwiach ubikacji, świecę światło, jasny gwint! kafelki nie trzymają się na miejscu, otwieram sedes, nagle, cisza - zamieram w pozycji do wymiotów, i nie mogę wydusić z siebie ni kropli - oczy napływają mi łzami, wkładam 2 palce do ust, wchodzi w nie wielka, włochata tarantula, raz, dwa, trzy, zaczęło się, tego się już nie da zatrzymać, zwracam wiele, bardo wiele, jest okropnie, ale cudownie zarazem, patrzę w lustro (lustra mam wokół całej ubikacji) sprzęty tańczą, a ja stoję, jako jedyny nie poruszam się, i znowu, zwracam to co pozostało, jaka ulga!, ktoś się śmieje, jakże szyderczo, jakże zajadle, boleśnie, czasem jak syrena, widzę się kontem oka, to mój śmiech, bo wykrzywiam fizjonomię, fizjonomię, której nie czuję.
Wracam do pokoju, po uprzednim umyciu zębów i wytarciu załzawionych oczu. Dziękuję, że to już koniec, że wreszcie koniec. Jakaż pomyłka, głupcze...
Kładę się na łóżku. Czuję spokój, ale jednocześnie, gdy szedłem, nie opuszczały mnie mdłości. Teraz, gdy już leżę, mdłości nie ma, toteż, nadal nie czując ciała, zamykam oczy. Kolejna godzina, to skrawki tego, co pamiętam, bo oto zapadam w malignę, półsen, z którego wybudzają mnie jedynie co ostrzejsze halucynacje, które powodują otwarcie oczu. Zaczyna się od tego, że zamykając powieki widzę materię gąbczastą, która zaczyna falować, nierównomiernie, ale pięknie, chwilę(?) potem pojawiają się halucynacje: krajobrazy, widoki lasów, rośliny, zwierzęta, jakby witraże, wszystko półprzezroczyste, falujące, nałożone na siebie, co tworzy ogromną mozaikę, symultaniczną, ażurową, o niebywałych barwach, barwach których istnienia nie da się nawet podejrzewać. Gdy spojrzy się uważniej, pośród tej przecudownej gmatwaniny dostrzec można ukryte przed oczami ciekawskich, zakamuflowane, niczym kameleony na pstrokatym dywanie, małe i większe owady, jaszczurki, motyle o kształtach nie występujących w rzeczywistości. Owe zwierzęta gdy się je raz dostrzeże, uwypuklają się, matowieją, stają się mięsiste, już nie są półprzezroczyste, zaczynają się poruszać, a ich odnóża, niczym w animacji z końcowych scen filmu - "Cela", rozmnażają się, wypuszczają pędy, gnają szaleńczo, zawijają się arabeskami i żyłkami fantazyjnych kształtów pokrywają obraz. Ilość tych przepięknych mozaik i kształtów przeraziła mnie swoim pięknem, wszystkie one, były nierozerwalnie związane z różnymi uczuciami, myślami, stanami emocjonalnymi, których po pierwsze nie jestem w stanie opisać, a po drugie, nawet gdybym mógł, nie uczyniłbym tego, ponieważ to zbyt osobiste, intymne epifenomeny, a czasami fenomeny. Pod koniec tych niewyobrażalnych normalnemu człowiekowi halucynacji, miałem jeszcze dwie, bardziej realne. Widziałem istotę, usadowioną i wtopioną w tło jakichś dziwacznych zdarzeń, która przemawiała do mnie, niestety nie pamiętam dokładne, co mówiła, wiem jedynie, że prosiłem ją, by pomogła mi wydostać się z tego stanu, w jakim utknąłem. Pamiętam, że wówczas, na krótką chwilę obudziłem się z maligny, wstrząsem jakiegoś nagłego westchnięcia, czy próby zaczerpnięcia powietrza, i zorientowałem się, a raczej wydawało mi się, że umieram, nie miałem siły ruszyć się z miejsca, czułem, że z każdą chwilą zapadam się w siebie, że przestaję oddychać, pulsu już nie mam, że właśnie przeżywam własną śmierć! Czułem i wiedziałem, byłem przekonany, że to są ostatnie chwile mojego życia, bałem się potwornie, ale jednocześnie zapadłem w kolejny sen, zupełnie przestałem się kontrolować, i prosząc tę istotę, czy cokolwiek to było, o radę, błagałem ją wręcz, żeby mnie puściła. Potem znowu przebudziłem się, tym samym co poprzednio westchnięciem, znowu zasnąłem, a w półśnie widziałem siebie z lotu ptaka, a jednocześnie od wewnątrz, jak stoję u podnóża jakichś schodów, które prowadzą do otwartych drzwi, rozjaśnionych jakąś smugą, jak na tandetnych dewocjonaliach. Po bokach stały dwie postaci, posągowe, ciemnie, niewiele widoczne, mówiły do mnie, szydziły, z tego co pamiętam chodziło im o to, abym dokonał wyboru, czy stoję u wejścia do czegoś, czy też u wyjścia z jakiejś krainy, ukrytej w podziemiach, zakamuflowanej w zakamarkach psyche. Jedyne co potem pamiętam, to że wzbudzając się, słyszałem okropny śmiech, a zarazem, tuż po lewej - piękny śpiew, zawodzenie przeszywające wszystkie części ciała. Wychodząc rozbiłem jakby szklaną zasłonę z wielobarwnych, roztopionych szkieł, bliżej nieokreślonej materii, nieco szorstkiej, wibrującej.
Leżałem z otwartymi oczami, nie chciało mi się spać, powoli dochodziłem do siebie, ciągle czułem mdłości, ale były one minimalne. Była godzina 22:45. Nadal moje postrzeganie było poważnie zakłócone, ale z minuty na minutę było coraz lepiej. Zadzwoniłem do dziewczyny, rozmawiałem z nią ponad godzinę przez komórkę, mogłem się wyżalić do woli. Miałem lekkie problemy z wysłowieniem, a mówiąc coś, ciągle zbaczałem z toru, zapędzałem się w zaułki, tłumaczyłem rzeczy, których wytłumaczyć się po prostu nie da. Była bardzo zdenerwowana, ale uspokajała mnie, tak że mogłem jakoś skończyć opowieść w godzinę. Resztę nocy (do godziny 2) spędziłem na opisywaniu sobie samemu obrazów Kandinsky‘ego, Dalego i Pollocka. Odkryłem w nich takie szczegóły, o których nawet nie myślałem, że mogą istnieć. Myślałem, że rano to wszystko zniknie, ale okazało się, że pozostało, mogłem dokładnie odtworzyć to, co widziałem tamtej nocy, podczas oglądania obrazów. Czułem, co autor czuł, gdy malował dzieło, dokładnie rozumiałem, dlaczego użył takiej a nie innej barwy w tym a tym miejscu, dlaczego i w jakim celu jest ta a ta linia, za gięcie, punkt. W wielu obrazach dostrzegłem - "wszechświat dzieła w pigułce" odizolowany od otaczającej rzeczywistości, wysublimowany w krystalicznej postaci. To było piękne uczucie. Nadal je mam, gdy oglądam te obrazy, nic nie umknęło, tak jak to się dzieje podczas "odkrywania świata ponownie" pod wpływem LSD czy Psilocibe.
Epilog:
Następnego dnia czułem się dosyć źle, miałem coś w rodzaju kaca, ogromne pragnienie, obijałem się o drzwi, wpadałem na przechodniów, wjechałem rowerem w innego rowerzystę, jednakże po paru dniach to oszołomienie minęło i przyszedł czas na podsumowania.
To, co to opisałem, to jak już wcześniej nadmieniłem, jedynie marna cząstka moich przeżyć, ponieważ większość z nich uleciała, natomiast prawie 80% to rzeczy, których nie mogę i nie chcę opisać, ponieważ są zbyt osobiste i nic nie wnoszą, jeśli jest się osobą, która przeżyć tych nie doświadczyła.
Muszę stwierdzić, że przyjęcie i przeżycia po AYAHUASCA, było najpotężniejszym i najbardziej intensywnym (jak do tej pory) wydarzeniem w moim życiu. Mogę jednoznacznie stwierdzić, że moje życie zmieniło się. W ogóle nie dziwię się, że YAHUASCA używana jest jako rodzaj środka terapeutycznego, jej moc można zrozumieć tylko wówczas, gdy całkowicie podda się jej działaniu. Myślę, to w sprawie technicznej, że najistotniejszym czynnikiem jest to, żeby nie zwrócić zbyt szybko substancji. Niestety, płyn jest przerażająco ohydny, a jego pobyt w żołądku urozmaicony jest dodatkowo okropnymi mdłościami wynikającymi nie tylko z tego, że wstrętnie smakuje. Uważam, że AYAHUASCA można spożywać samotnie jedynie wówczas, gdy jest się pewnym swoich możliwości, oraz swojego stanu psychicznego. Wszystkie rzeczy wychodzą na jaw, wszelkie problemy uwypuklają się i przyduszają, co dla wrażliwej jednostki pozostawionej samotności, może okazać się zgubne w skutkach.
Prawdopodobnie już nigdy nie podejmę się spożycia AYAHUASCA, bo ten jeden raz uświadomił mi bardzo wiele rzeczy, a chciałbym, żeby to doświadczenie było unikalne. Ale zostawiam sobie małą furtkę, może kiedyś wyląduję w lasach Amazonii i jakiś curandero przygotuje dla mnie wywar i mnie poprowadzi...
Ergo:
Nie będę silił się na głębokie wywody, powiem tylko, że poprzyjmowaniu w dużych ilościach LSD, Grzybów, Salvii, MJ, nalewki z #, alkoholu, eteru, i tak dalej, wg. mnie AYAHUASCA jest najsilniejszą substancją halucynogenną i zmieniającą człowieka, jaka kiedykolwiek istniała i jakąkolwiek dała natura. Moim głównym uczuciem, jakie powstaje, gdy o niej myślę, jest pokora.
- 29922 odsłony
Odpowiedzi
Pokora
Ostanie zdanie doskonale oddało to, czego mam wrażenie trochę mogło zabraknąć. Musiało być to naprawdę wspaniałe i niepowtarzalne doświadczenie, ale... pierwsza sprawa nasuwa się już na początku. Nawet doświadczony ayahuascero nie spożywa z nikim Wina Duszy bez trzeźwej osoby w pobliżu. A tym bardziej nie pozwoliłby sobie na doświadczenie z osobami na tyle nieodpowiedzialnymi, żeby zostawić półprzytomnego człowieka na klatce schodowej po zmierzchu, jak dobrze wyczytałem. Także łażenie po pagórkach mogłoby się kiepsko skończyć. To tyle odnośnie set & setting.
Wiem, że wielki wpływ na doświadczenie może mieć własna osobowość, ale dla mnie zabrakło w opisie trochę duchowości. Być może to były właśnie te elementy zbyt osobiste, nie wiem. Ponadto to, wybacz mi to określenie, ale wykorzystywanie mocy Ayahuaski do analizy obrazów zalatuje intelektualną masturbacją.
Pokora jest zawsze niezbędna przy silnych doświadczeniach. Cała reszta to tylko igraszka barw, intelektualna rozrywka dla znudzonych codziennością. Ayahuasca, wydaje mi się, jest jak powódź. Opierając się fali - utopisz się. Chodzi o to, aby dać się jej porwać, aby zmyła nasze ego.
Obym nie utonął, gdy na mnie przyjdzie kolej.
Peace!
@Paoliusz
@Paoliusz
Pagórki nie były przesadnie wielkie, prawdopodobieństwo uszkodzenia ciała raczej nikłe. Co do spożywania bez udziału osoby trzeźwej, to się zgodzę, aczkolwiek nie tyle może trzeźwej, co trzeźwej i doświadczonej (curandero).
Zgadza się, te elemanty osobiste, to właśnie te przeżycia, nazwijmy je duchowe (ja w duszę nie wierzę...). Natomiast co do obrazów, to myślę, że to sprawa indywidualna. Po pierwsze, działanie Ayahuasca juz wówczas było nikłe, poza tym wg. mnie, każda okazja by obcować z dziełem sztuki, jest dobra, a z doświadczenia wiem, że takie spotkania sztuki i środków psychoaktywnych, przynoszą (przynajmniej u mnie) niezwykłe odkrycia.
Co do reszty, oczywiście zgadzam się w zupełności.
kapelusznik
No to teraz
Pora spróbować PCP
retrospekcja
"Przez najbliższe 15 minut usiłowałem zwymiotować miksturę, zalegającą bezczelnie w moim żołądku. Na próżno. Wszelkie zabiegi nie dawały rezultatu. Popadłem w potworny stan, w którym to halucynacje mieszają się z mdłościami, ale gdy chce się zwymiotować, dochodzi się do wniosku, że to nie jest możliwe, i mimo że wszelkimi środkami próbuje się wywołać torsje, ulga nie przychodzi".
Dzięki temu fragmentowi przypomniało mi się jak podczaj jednej z kwasowych podóży popełniłem straszny błąd i tuż przed wrzuceniem kartona wszamałem jajecznicę z kilku jajek.. Panie drogi, co to się działo.. na szczęście w moim przypadku paw wyleciał bez problemu i później bawiłem się świetnie..
Co do samej aya, ciężkie ale jak widać pouczające przeżycie.. jeśli w tym roku w końcu mi też się uda, to raczej nie wychylę nosa z domowych pieleszy i zadbam o obecność opiekuna.. dzięki za ten raport!