sigma plateau + near death experience czyli dxm in its best
detale
sigma plateau + near death experience czyli dxm in its best
podobne
Normalnie nie opisywałbym tripa na dxm, bo takich tutaj multum, ale ten był czymś, co zmieniło mój światopogląd i ogólnie nastawiło mnie bardziej pozytywnie do życia. Więc zacznę od początku. Miałem roczną przerwę od dxm, bo nawet duże dawki nie klepały, a tylko dawały kilkunastogodzinny nieciekawy zjazd pełen dysforii i ogólnego udręczenia mojego biednego ciała. Potem znów wróciłem do dexa i zacząłem tripować mniej więcej co dwa-trzy dni na drugim plateau. Tego dnia jednak postanowiłem zmienić trochę rytm i "oto co się stało": Zjadłem sobie 150mg, po godzinie zapaliłem papierosa (palę może 5 na dzień) i mnie na pół godziny wyjebało na drugie plateau, że siedziałem u siebie w altance i bałem się ruszyć, bo będzie przypał. Potem dorzuciłem kolejne 150 i poszedłem spotkać się z kumplami. Było w miarę ok, tylko zebrało mi się na wspominki itp. Dwie i pół godziny od pierwszego zarzucenia zacząłem zajadać się pozostałymi 750mg w trybie 10mg co 10 minut + na koniec tzw. "miś dojadek" czyli ostatnia porcja podwójna.
Teraz NAJLEPSZE: zamiast wyjebać mnie na trzecie plateau z nieogarem, to ja ogarniałem wszystko co się dzieje, tylko że miałem problemy z czasem reakcji i koordynacją ciała. Nawet mogłem się poruszać po mieszkaniu np. do łazienki, by wysikać się. Wydaje mi się, że dostałem sigmy, bo dopóki oczy miałem otwarte to wszystko było ok, ale jak zamknąłem to otwierał się przede mną cały wszechświat. Straciłem prawdopodobnie ego, całkowicie zapomniałem kim albo czym jestem i wszelka wiedza czy wspomnienia stały się dla mnie odległe. Utraciłem też zdolność logicznego myślenia i łączenia faktów (np. 2x2 nie równa się 4; ciężko to teraz sobie wyobrazić; myślałem, że spaliłem sobie neurony; dopiero po jakimś czasie ogarnąłem co tu się odjebauo). Odrzuciłem słuchawki, bo muzyka za bardzo wpływała na myśli i tak zostałem sam ze sobą, przez chwilę czułęm się źle, ale zacząłem wsłuchiwać się w głąb swojego organizmu, mój wewnętrzny "rozmówca" ucichł, a ja podążąłem korytarzem czystych myśli, aż doszedłem do samego sedna. Nie wiem jak to opisać: IMPULS, JEDEN (jak w języku binarnym versus zero), BÓG, ŚWIATŁO, ABSOLUT, SŁOWO? ale to coś sprawiło, że poczułem jak odchodzą ode mnie wszystkie lęki i troski, poczułem wszechogarniającą potęgę i jedność z tym czymś. Po pewnym czasie zadałem pytanie "po co?" i dostałem odpowiedź "dla życia". Życie istnieje, żeby dalej tworzyć kolejne życie. Tylko tyle i aż tyle. Nie ma w tym żadnego sensu, a jednocześnie jest w tym głęboki sens. Wszystko zaczęło się od jednego impulsu, jakby od wielkiego wybuchu i to wywołało efekt łańcuchowy w postaci rozszerzającego się wszechświata z wszelką materią, która jest od tego JEDNEGO. Tak jak spirala, która zaczyna się w jednym punkcie, a potem zatacza koło, ale nigdy nie będzie identyczna jak wcześniej (coś a'la celtyckie wierzenia). Przypuszczam, że Jezus, Budda i inni wielcy mistycy mieli podobną "fazę" i doszli do wniosków opartych na swoich wcześniejszych doświadczeniach życiowych. "BÓG" jest w każdym z nas i jest nami wszystkimi, także najlepiej jest wierzyć w SIEBIE i umieć żyć ze sobą w harmonii, by godnie odejść "łącząc się" z ziemią, która nas wydała. Wszak z prochu powstałeś... Podczas tej introspekcji widziałem też potężne budowle, wielkie nieprzeniknione lasy i tworzące się planety. To trudne do opisania, ale czułem przez cały czas przy sobie obecność ogromnej potęgi i siły zdolnej tworzyć i niszczyć światy, siły poza czasem i przestrzenią. Widziałem też siebie leżącego na łóżku, ALE NIE BYŁO TO ZWYKŁE OOBE, jakie miałem we wcześniejszych tripach, ja unosiłem się nad sobą patrząc jakby w 360 stopniach, ale nie kojarząc o co chodzi, dopiero później do od mnie doszło. Miałem też retrospekcję niemal ze swoich narodzin i widziałem przyczyny swoich dzisiejszych lęków. Całe życie przeleciało mi przed oczyma. (BYĆ MOŻE BYŁO TO NEAR DEATH EXPERIENCE i stąd to wszystko - wiele się zgadza z opisami innych?) Poczułem jakbym się od nich uwolnił. Nie wiem na ile ten efekt będzie trwały, ale już jakiś czas czuję się znacznie lepiej. Zupełnie jakby zniknęły z mojego ciała wszelkie blokady. DXM to potężna rzecz, pierwszy raz zdażyło mi się, by trip nie był typowo dysocjacyjny, a bardziej przypominał ten jakby po LSD z charakterystycznym pogłosem i pętlami myślowymi.
Na koniec dodam, że w trakcie całego tripa, pomijając chwilę na podróż do całkowitego wnętrza siebie, mogłem w miarę normalnie funkcjonować, co było dziwne, bo zwykle po takiej dawce powinienem zostać zwarzywionym na dobre parę godzin. Nawet jadłem i piłem podczas tej sieczki umysłowej, bo poczułem się głodny i spragniony.
PS. Nie było to w żadnym wypadku zjawisko paranormalne, a jedynie łechatnie pewnym receptorów w mózgu, które nie są normalnie aktywne. Chociaż... gdyby nie wiedza jaką posiadam i gdyby ten stan utrzymywał się trochę dłużej, to spokojnie mógłym założyć nową religię :-P Tylko moje ogromne doświadczenie psychodeliczne i dystans do wytworów swojego umysłu powstrzymało mnie przed ogłaszaniem światu swojego odkrycia :D Pozdrawiam wszystkich tych, co mają szacunek do tej POTĘŻNEJ substancji.
- 11307 odsłon
Odpowiedzi
Jestem pod wrażeniem, nie
Jestem pod wrażeniem, nie spodziewałem się, że dxm zawiera w sobie tyle potencjału. Chyba czas wybrać się w pierwszy deksowy trip