personifikacja mojej osobowości, pokemony i syreny - pierwszy raz z benzydaminą
detale
personifikacja mojej osobowości, pokemony i syreny - pierwszy raz z benzydaminą
podobne
Wakacje 2014, lipiec.
Dwójka nas była, obaj płci męskiej. Tego dnia właśnie przyjechaliśmy do Milówki - mała wieś w powiecie Żywieckim, bardzo przyjemna, jeżeli chodzi o krótki wypoczynek. Nasza kwatera, co istotne dla dalszej części opowieści, znajdowała się 650 metrów nad poziomem morza, a droga od "rynku" (czyli najbliższe oznaki cywilizacji) to około 2 kilometry. Owa droga prowadziła przez pola (piękne widoki, swoją drogą), dwa, czy trzy razy trzeba było przejść przez zagęszczenie drzew przypominające mały las.
Problem pojawił się zaraz po przyjeździe - nic ciekawego ze sobą nie wzieliśmy, apteki w tej wsi pozamykane (przyjechaliśmy w niedzielę po 14:00 i już było po ptakach) a na alkohol nie mieliśmy zbytniej ochoty. Snuliśmy się tak po miejscowości bez konkretnego planu na dzień. W końcu zdecydowałem - jedna z aptek jest na parterze domu mieszkalnego, na pewno po tym, jak zadzwonimy i grzecznie poprosimy, ktoś zejdzie i sprzeda nam po paczce Thiocodinu. Jak postanowiłem, tak zrobiliśmy - kilkanaście minut później siedzieliśmy nad strumykiem z piwem i kodeinką. Nie było nawet warunków, żeby cokolwiek ekstrahować, po prostu łykneliśmy po 20 sztuk i popiliśmy piwem.
Rozmawailiśmy chwilę, czekając na "wejście" K, kiedy padł pomysł: łapiemy pierwszy lepszy autobus i jedziemy do Żywca. Tam się zaopatrzymy i szybciutko wrócimy znów do Milówki. Do Żywca trafiliśmy bez problemu, autobusy mimo niedzieli kursowały w miarę regularnie. Po przyjeździe smartfonem poszukaliśmy otwartej apteki - i zdziwko. Mimo, że Żywiec nie wydawał nam się metropolią, to pewni byliśmy, że otwartą aptekę znajdziemy na każdym rogu. Tymczasem na otwarcie takowej musieliśmy czekać do godziny 19:00 (a przybyliśmy tam koło 17:30) i na dodatek przebyć drogę przez caluuuuuuutkie miasto, którego totalnie nie znaliśmy.
Ale daliśmy radę, co to za problem dla nas znaleźć aptekę! W aptece tej wyjątkowo miła pani faramceutka zaopatrzyła nas w kilka paczek Thiocodinu, Acodinu i kilka saszetek Tantum Rosa (jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma). Z takimi pokaźnymi zakupami postanowiliśmy wrócić do naszej kwatery. Tym razem drogę na dworzec w Żywcu skróciliśmy sobie jadąc autobusem. I właśnie czekając na ten autobus, schowani niby za wiatą przystanku, zarzuciliśmy po saszetce tantum, zwijając na szybko bombki i popijając energetykiem. Wysiadając już na dworcu doświadczyliśmy kolejnej niespodzianki: ostatni autobus do Milówki już odjechał, a najbliższy pociąg będzie po godzinie 22:00 (tymczasem zegarek wskazywał na mniej więcej 19:30). Decyzję podjeliśmy szybko i spontanicznie - łapiemy stopa.
Podczas całej tej podróży do i z Żywca nie zauważyłem szczególnego działania kodeiny. W czasie, gdy z pobliskiego sklepu kombinowaliśmy karton, na którym nabazgraliśmy markerem "Milówka", również nie odczuwałem działania benzydaminy. Do czasu...
Stopa nie złapaliśmy szybko. Miejsce zmienialiśmy chyba z dziesięć razy, setki razy wydawało nam się, że ktoś właśnie zwalnia, żeby przeczytać napis, po czym znów przyśpiesza mijając nas obojętnie. Aż w końcu, mniej więcej po półtorej godzinie, zatrzymało się koło nas urocze, bordowe Tico (jak już wspomniałem - jak się nie ma, co się lubi...). Uradowni (mimo wszystko) weszliśmy do środka, a tam przywitała nas para górali, z akordeonem na tylnych siedzeniach. Pasażer z piwem w ręku poczęstował nas puszką, którą wypiliśmy na pół, ogarnięci uzasadnionym lękiem. Kierowca bowiem nie przejmował się, że podróżuje małym, trochę pordzewiałym, rozpadającym się autkiem, a nie terenówką. Sunął przez wyboiste drogi ponad 150km/h i nie miał zamiaru zwolnić. W tym aucie właśnie, czując przypływ adrenaliny spowodowany szaleńczą jazdą, benzydamina zaczęła działać. Na początku bardzo subtelnie...
Nasi góralscy przyjaciele jednakże nie zmierzali do samej Milówki - aczkolwiek uprzejmie wysadzili nas w miejscowości oddalonej od niej 10 kilometrów - Węgierskiej Górce. Tam stanowczno stwierdziłem, że nie mam ochoty szukać teraz drogi pieszej do Milówki i fajnie byłoby złapać drugiego stopa. Na szczęście ten zatrzymał się po kilki minutach. UWAGA - tym razem cinquecento :)
Ta podróż była zdecydowanie przyjemniejsza. Młoda kobieta, pewnie niecałą dekadę starsza od nas, prowadziła pewnie i spokojnie, no a nad nami się zlitowała bo "sama jeździłam dużo autostopem w waszym wieku". Podwiozła nas pod samą górę, na którą mieliśmy wejść, by udać się do naszej kwatery. Grzecznie podziękowaliśmy i udaliśmy się w drogę. Ale...
To był moment. Chwila po tym, jak wyszliśmy z auta młodej kobiety. Przyjemne ciepło, troszkę odmienny stan świadomości, NIESAMOWITA chęć na rozmowę i ciągłe gubienie wątków, oraz pierwsze efekty wizualne - białe kreski przelatujące przed oczami i rozmazujące się dłonie, gdy machaliśmy sobie nimi przed twarzami. Wspomniane kreski zachwyciły mnie na swój sposób - palcem mogłem je przesuwać, zbijać w większe grupy i znowu rozdzielać. Zachwycałem się tak tym tylko przez chwilę - otoczenie nie dało mi skupić się na jednej rzeczy.
Podejrzewam, że halucynacje, których doświadczyliśmy później, były tak intensywne przez otoczenie, w którym się znaleźliśmy. Fakt - na poczatku drogi stały przy niej domy, latarnie rzucały ostre światło. Ale wchodząc wyżej i wyżej w końcu zostaliśmy w szczerym polu, bez żadnego źródła światła poza telefonami i księżycem, który już pojawił się na niebie.
Te pierwsze, jeszcze w świetle latarni, były nie do końca wyraźne. Jakby nieperfekcyjny hologram. Idę sobie spokojnie dalej jarając się kreskami, kiedy mój towarzysz szturchnął mnie, wskazał na pobliskie drzewo i z zachwytem oznajmił "Popatrz, wiewiórka". Spojrzałem. I w momencie, kiedy zwróciłem wzrok w tamtą stronę, z korony drzewa, z rozprostowanymi łapkami, prosto na asfalt, spadła całkowicie biała wiewiórka. Chwilę tak leżała, jakby oszołomiona upadkiem, po czym pognała między domy. Zamrguałem intensywnie, by upewnić się, czy to pierwszy halucynacje, czy prawdziwe zwierzę. Zanim ostatecznie stwierdziłem, czy wiewiórka-albinoska była prawdziwa, czy też nie, przed moimi oczami przemknął ubrany całkowicie na czarno ninja. Najpierw przyjąłem to z aprobatą, jednakże chwilę później byłem święcie przekonany, że obserwuje on mnie zza każdej latani, zza każdego domu i drzewa - a kiedy odwracam wzrok, przemyka szybkim biegiem od jednej kryjówki do drugiej. Zacząłem intensywnie myśleć, że to tylko wytwór mojej wyobraźni i nie ma się co spinać. Podziałało.
Dalsza droga była coraz to ciekawsza. Zanim znaleźliśmy się na nieoświetlonej częsci drogi, zdążyliśmy minąć pensjonat, na balkonie którego siedziała grupka emerytów. Mijaliśmy ich już rano. Teraz jednak ich rozmowy były dokładnie dla nas słyszalnce, a co więcej - niepokojące. "Ćpuny", "Zobaczcie, idą zaćpani, widać po nich" i tym podobne. Dotarło do nas, czego właśnie doświadczamy - typowe dla tej substancji urojenia, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.
No więdz idziemy spokojnie pod górę, ciągle rozmawiamy o dupie marynie, pytamy się nawzajem 'o czym przed chwilą mówiłem?", oraz opisujemy sobie nawzajem własne halucynacje. Odkryliśmy ciekawą właściwość - czegokolwiek jeden z nas nie opisze, drugi natychmiastowo widzi dokładnie to samo (no, jak się na następny dzień okazało, nie DOKŁADNIE to samo, ale zgodne z opisem pierwszego). Pierwszym przykładem tego, zaraz po wcześniej wspominanej wiewiórce były... Pokemony na niebie. Wielkie, gigantyczne wręcz, kolorowe hologramy na niebie. Moja świadomość wiedziała, że dokładnie pod tym hologramem jest domek, do którego zmierzamy, a te wielkie Magikarpie, Pikachu, a poźniej nawet różowiutkie głowy Hello Kitty wskazują nam, gdzie mamy dotrzeć. Temat pokemonów był konsekwentnie tego dnia przez mój mózg wałkowany. Na jednej z łąk, którą mijaliśmy, widziałem pokaźne stadko Taurosów (dla niewtajemniczonych, tudzież niepamiętających tak dobrze jak ja tej bajki, były to pokemony-byki). Na innej łący zaś bawiły się teletubisie. Cieszyłem się jak dziecko, że to wszystko jest wokół mnie.
Ale nagle, moja chwila konsternacji. Na poboczu drogi widzę drewnianą ławkę, a na niej dwie dziewczyny, z głowami w kapturach, siedzą tak patrząc się w przestrzeń, nie wymianiając ze sobą ani słowa. Zaniepokojony, co robią w takim miejscu po zmroku, podszedłem i przyjaźnie zagadałem:
-No hej dziewczyny, czemu tu tak siedzicie?
......
-Co ty odpierdalasz? - zapytał kumpel, śmiejąc się ze mnie.
Odwróciłem wzrok na niego, potem znowu na dziewczyny. Ale dziewczyn nie było. Było tylko pole. Nawet ławki nie było.
Pojedynczych, niezmiernie realistycznych halucynacji było mnóstwo. I tak jak wspominałem - te, o których sobie wzajemnie mówiliśmy - były wspólne. Jedną z ciekawszych była syrena, która po gładkim asfalcie próbowała iść w moją stronę w pozycji pionowej, przesuwająć płetwę małymi "kroczkami" w niezdarny sposób, który przypominał chód pingwina. Jedną z bardziej mistycznych/przerażających/fascynujących był dziwny "cykl" halucynacji który powtórzył się u mnie dwa, lub trzy razy.
Szedłem ciągle przed siebie. W oddali widziałem wspomnianego wyżej pokemona-byka, którzy szedł w moją stronę przez łąkę. Jednocześnie szedł w moją stronę, jak i przemieszczał się w bok, bo mimo tego, że byłem ciągle w ruchu, dla moich oczu pozostał on w tym samym miejscu. W miarę, gdy podchodził bliżej zmieniał kształty, by w końcu zmienić się w psa, wyglądającego jak pospolity wilczur. Gdy pies ten był wystarczająco blisko, by móc do mnie podejść jednym, długim skokiem, zamieniał się w... Moje własne odbicie. Widziałem siebie, idącego z telefonem w ręcę tak, jak w tym momencie, jednak w ubraniach, które nosiłem wczoraj. Co ciekawsze - za "moim odbiciem" szedł mój kumpel - ten już w ubraniach które aktualnie miał na sobie. I szedł koło "mojego odbicia", tak jak szedł koło mnie. Gdy ten cykl halucynacji powtórzył się po raz drugi, postanowiłem go przetestować. Nie uprzedzając towarzysza, idąc pod górę żwawym krokiem, gwałtownie zatrzymałem się patrząc na nasze obicia. Moje zatrzymało się w tym samym momencie - kumpla, ułamek sekundy później. Odwróciłem głowę w stronę "prawdziwego" kumpla - stał w miejscu, zaciekawiony moim nagłym postojem. Totalny mind-fuck.
Próbując znaleźć nasz domek nie obyło sie bez trudności. Pierwsza, zresztą szybko rozwiązana - rozwidlenie dróg. Zatrzymaliśmy się na chwilę by przypomnieć sobie, którym zejściem schodziliśmy i gdzie powinniśmy skręcić, kiedy to na końcu jednej z dróg zobaczyłem kobietę*. Burza czarnych loków, jakaś staroświecka sukienka kojarząca mi się z czasami Joanny d'Arc. Stała tam, jak zjawa, nie pokazując twarzy spod burzy włosów i machała do mnie łagodnie. "Tam!", powiedziałem pewien jak niczego przedtem kumpla, wskazując mu drogę. Jak się potem okazało - właściwą.
Drugi, znacznie większy problem, pojawił się gdy próbowaliśmy znaleźć już tą jedną, konkretną chatkę. Zadanie mimo powszechenj ciemności i naszych zaćpanych umysłów wydawało nam się o tyle łatwe, że owy domek miał bardzo charakterystyczną, drewnianą bramę przed wejściem na podwórko. No i w końcu któryś z nas ją zobaczył. Wskazał ją drugiemu, po czym ochoco ruszyliśmy w jej stronę. Ale gdy podeszliśmy bliżej... Brama się rozpływała i staliśmy przed zupełnie obcym domem, którego na oczy wcześniej nie widzieliśmy. Podobna zabawa, która polegała na "znajdywaniu" w końcu naszej bramy, powtórzyła się kilka razy, może sześć, czy siedem. Ale w końcu udało nam się dotrzeć!
Położyliśmy się na materacu rozwalonym na podłodze poddasza, na któym spaliśmy. Halucynacje nie ustępowały, jednak stały się zdecydowanie mniej przyjemne. Wielkie pająki spuszczające się z sieci na nasze głowy, węże na kołdrze, czy małe, blade dziewczynki w rogach pokoju. Nic przyjemnego, bardzo schizujące.
Po północy zadzwoniła do mnie rodzina** - pierwsza była babcia z dziadkiem. Dzwonili, bo chcieli pierwsi złożyć życzenia z okazji moich 19 urodzin, które miałem obchodzić tego dnia. Porozmawiałem z nimi chwilę, podejrzliwym głosem zapytali, czy aby nie wypiłem za dużo, aż w końcu, po moich zapewnieniach, że wszystko w porządku, rozłączyli się. Nie zasnęliśmy aż do rana - zjazd był okropny.
Podczas tego wyjazdu próbowliśmy "benzy" jeszcze dwa, czy trzy. Za każdym razem w większych dawkach: po 1,5 saszetki, po dwie, aż w końcu po trzy. Żadna faza jednak, nawet po trzykrotnie większej dawce, nie była tak intensywna jak ta pierwsza. Przeżycia - niesamowite. Wniosek - substancja na jedną fazę. Tą największą, niesamowitą, z bardzo realnymi halunami.
Pozdrawiam :)
* Kobieta ta pojawia się w moich fazach z halunami od tamtej pory. Za każdym razem. Zawsze jest takim "dobrym duszkiem", który wskazuje drogę, sugeruje rozwiązania, albo, że już wystarczy. Lubię ją, wydaje się tripową personifikacją mojej osobości - i jakkolwiek głupio to nie brzmi, zawsze czują z nią dzwiną, niewytłuamczalną więź :D
** Następnego dnia babcia dzwoniąc ponownie poinformowała mnie, że nie dało się mnie zrozumieć. Podobno bełkotałem, mówiłem szybko i niewyraźnie, jakby nieźle wstawiony. Tymczasem my z kumplem wzajemnie komunikowaliśmy się bez żadnych przeszkód.
- 18565 odsłon
Odpowiedzi
Najpozytywniejszy raport o
Najpozytywniejszy raport o cipaczu, jaki czytałem. Całkiem miła lektura.
Świetny raport, przejrzysty i
Świetny raport, przejrzysty i przyjemny do czytania:)
Jak to mozliwe, ze tylko po
Jak to mozliwe, ze tylko po jednej saszetce taka jazda? Czyzby koda i alko tak wzmocnily dzialanie?
właśnie, czy mieliście już
właśnie, czy mieliście już wcześniej doczynienie z popularnym "cipaczem"?