lsdxm, restart.
detale
raporty epomarancz
lsdxm, restart.
podobne
Raz, dwa trzy... 20. Znów się z wami spotykam - małe, z pozoru niewinne białe skurwysynki. Moja pierwsza młodzieńcza miłość, dziś przez reformy prawa w swojej okrojonej okazałości. Niespiesznie wyciskam je z listka na stół uważając na każde maleństwo. Kładę je parami na języku szybko popijając wodą, by uniknąć gorzkiego smaku. Gaszę światła, zakładam słuchawki i czekam na pierwsze oznaki - uczucie zimna i dreszcze. Narastają powoli, z biegiem czasu dochodzą nudności i rozluźnienie jelit, zaliczam podróż na kibel, to ta ciemniejsza strona chemicznego mistycyzmu. Powrót do mojego środka lokomocyjnego czytaj łóżka, włączam Californication Red Hot Chilli Peppersów, faza dosrana, można zaczynać.
Na kartce leży przygotowany wcześniej kartonik nasączony 100 ug 1P-LSD. Nudności ustały, ale daje sobie jeszcze chwile na ustatkowanie pizdeczki, by kwasik trafił idealnie w pułap czasowy tworząc piękną synergię. Gdy czuję pierwsze podrygi odcięcia od bodźców wkładam blotter między wysuszone dziąsło, a wargę. Trzymam go jakieś 3 piosenki i połykam. Teraz zacznie się jazda.
Chuja, nie zaczęła. W pracy zjadłem późny obiad co spowolniło pełne rozkręcenie się dexa, szczególnie w dawce 300mg. Po 45 minutach czuję pełne działanie DXM, ale co kurwa z kwasem? Zwietrzał? Trochę przeleżał, ale nie na tyle by nic nie poczuć. Czekam jeszcze 15 minut i zirytowany piszę do przyjaciela, że chyba zaraz wpadnę. Nie odpisuje, więc wkurwienie powoli sięga zenitu. Gorsze od zbyt mocnego naćpania jest chyba tylko niedoćpanie. Tak wyczekiwana faza i dupa, dobra ogarnij się, nie samymi dragami człowiek żyje, obejrzyj jakiś film, posłuchaj muzyki, ogarnij życie, załóż rodzinę, cokolwiek.
A jednak, kieruję uwagę na laptopa i widzę. Okna w przeglądarce rozciągają się, raz w górę raz w dół. Pojawia się płomyk nadziei, że jeszcze może jednak wieczór uratowany. Ten sam płomyk właśnie podpalił lont do psychodelicznego unicestwienia, które zaraz pierdolnie jak butla z gazem opalana palnikiem. Kwas nabiera siły z sekundy na sekundę, muzyka robi się coraz bardziej "aaah", a DXM idealnie dostraja retrospekcyjno-nostalgiczny klimat. Robi się bardzo pluszowo, aż do momentu. I tutaj zaczyna się moja próba opisania czegoś nieopisywalnego.
Kaszlak wyzwala we mnie potrzebę przeprowadzenia freudowskiej psychoanalizy. Gdy leniwie zatapiam się w ciepłym łóżeczku uwolnionym od prawa grawitacji czuję jak kwas wypierdala mi mentalnego strzała z rewolweru Smith & Wesson 686 nabój trzydziestka ósemka w tył głowy. Zamykam oczy, obrazy przelatują tak szybko, że nie nadążam zauważyć co przedstawiają i zatrzymuje się na ostatnim - wielkim kocim oku. Koniec rozgrzewki, tutaj zaczyna się faza właściwa. Symulacja się rozpada jak sen w incepcji, odłączenie od matrixu. Gdy patrzę na laptopa wizuale rozrywają zdjęcie wstawione pod kawałek Axela Thesleffa - Bad Karma. Dosłownie, obrazek wygląda jak łopocząca flaga podczas ostrej śnieżycy. Czarna droga z logiem TrapNation rozwiewa się z prawego górnego kąta ku lewemu dolnemu rogowi. I teraz następuje to co tygryski lubią najbardziej - w głowę uderza uczucie deja vu, uświadomienie, że ta chwila już się wydarzyła. Nie, nie przed chwilą, wydarza się przez całą wieczność, jest wieczna, jest wiecznością. Uroboros zorientował się, że ugryzł się we własny ogon. Sigma, jestem tak zszokowany tym uczuciem, że jedyne na co mam siłę, to napisać do przyjaciela, że mam sigmę. Patrzę się tępo przed siebie obezwładniony tym uczuciem jak Randle McMurphy po lobotomii, a moje ego szykuje się na wpierdalanie gerberków na oddziale zamkniętym do końca życia.
W tym momencie chronologia trzaska drzwiami i wychodzi na papierosa.
Macham otwartą dłonią skierowaną wnętrzem przed oczami, palce pozostawiają smugi na obrazie, a przeze mnie przechodzi myśl, że nie poruszam się ja, tylko świadomość przesuwa się po klatkach składających się na moje życie. Bez czasu, byłbym niczym wąż składający się ze wszystkich chwil życia, czas daje możliwość świadomości przeżycie każdej z tych chwil z osobna. Zakładam słuchawki, leci Emm - Freedom. Jej śpiew wzbudza każdą możliwą skrajną emocję, burzę emocji. Mimo półmroku w pokoju zaczynają wirować kolory - złoto, róż, zieleń, fiolet, wszystko w pięknie podanej na tacy geometrii podrasowanej futurystycznym klimatem.
Boskość, z zaakcentowaniem na przeciągnięte "o", uczucie bycia cząstką Boga, przemienienia w bezosobowy byt świadomości, a to wszystko podkreślone mentalnym orgazmem. Dosłownie, przez mózg przechodzą fale ekstatycznego orgazmu, nie wiem ile to mogło trwać, ale wydaje się, że coś koło 2 godzin.
Boję się, boję się, że istnieję tylko ja. Reszta ludzi jest tylko wyobrażeniem mojego umysłu. Die Welt ist meine Vorstellung. Co ty nie powiesz Arturku. Czas spowolnił na tyle, że kilka godzin w samotności zaczęło wydawać się wiecznością. Jeśli oglądałeś odcinek White Christmas Czarnego Lustra to może kojarzysz jak świadomość bohaterki zamknięto na rok w niebycie. Odczucie podobne.
Na laptopie włączyła się jakaś składanka z vocal trancem. Clickbaitowa kobitka rozpada się na piksele, ja wraz z łóżkiem jestem gdzieś w kosmosie i wiruje między pojedynczymi pikselami. W tamtym momencie uświadamiam sobie, że nic nie wiem i wszystko to już jeden chuj. W głowie jedna wielka dziura, zero jakiejkolwiek komunikacji świadomość - pamięć. Nie pamiętam kim jestem, ale po tym co tu się odpierdala stwierdzam, że kodem komputerowym, który przez przypadek wypierdolił z ciała i zatrzasnął się między matrixem percepcji, a astralem.
Mija jakoś 6 godzina, faza zaczyna pikować w dół, a przez zasłony zaczyna dobijać się do pokoju światło. Siedzę na łóżku z podkulonymi kolanami, powoli zaczynam łapać ciąg przyczynowo-skutkowy, który mnie do tego stanu doprowadził. Gdy myślę, że zaczynam trzeźwieć jeszcze na chwile kwas łapie mnie w swoje macki, wlatuje przygotowana na playliście transowo-pierwotna muzyka i czuję jak przechodzą przeze mnie duchy/materiał genetyczny/etc. przodków. Mocne gówno. Następną godzinę leżę już nawet bez słuchawek patrząc się w sufit. Jest coś koło 7 rano, na szczęście dzięki dexowi udaje mi się zasnąć i po 3 godzinach wstaje do pracy. Po usłyszeniu budzika czuję dexowy zjazd, jednocześnie czując się odrodzony. Powrót do ustawień fabrycznych udany.
- 12443 odsłony
Odpowiedzi
Nieźle, nieźle
Dziwne jest to uczucie na deksie, że czasem na moment nie wiesz, czym jesteś. Ja raz się czułem schizofrenią swojego ziomka XD Dobry raporcik, z przyjemnością sobie wyobrażałem fazkę z połączenia eledi z kaszlaczkiem :D
Miłość ma tyle form, a tak trudno je rozwinąć.
Umierała stokroć, wciąż nie może zginąć.
Fajne
Świetnie się czyta. Aż sam mam ochotę na taką przygodę. Ten Smith & Wesson nieźle się tam wpasował. Z tym że jak doszedłem do momentu "po 3 godzinach wstaje do pracy" to aż mnie wzdrygnęło. Hardo, ziomuś.