[lsd] miś, ryś, sarenka i wiewiórka w lesie.
detale
Settings: Las, woda, zmienna pogoda
raporty grzegosz
[lsd] miś, ryś, sarenka i wiewiórka w lesie.
podobne
Najlepsze chwilę czekają na nas pod przykryciem nieświadomości - taką teze mogę wysnuć argumentując ją ostatnim wypadem do lasu.
Godzina 17:00: ja i K. ochoczo maszerujemy poboczem próbując złapać autostop. Gwiżdżemy, śmiejemy się, rozmawiamy - jak to dobrze, że ani przez chwilę nie próbowaliśmy wyobrażać sobie co nas czeka. Czyż nie lepiej pozytywnie się zaskoczyć? Dla K. był to pierwszy raz - biedna, czerwonowłosa mała istotka nie miała szans przypuszczać co się wydarzy.
17:30 - po udanej podróży na stopa wraz z K., czekamy w niedalekiej od naszego miasta mieścinie na A. i B., z którymi mieliśmy dzielnie przemierzać leśne ściółki, ścieżki, polanki oraz wnętrza naszych umysłów.
- Komu w drogę temu kapa! - krzyknąłem widząc jak koleżanka A. wraz z koleżką B. podchodzą do nas i z równie dobrym humorem zaczynają wypełniać brakujące luki w towarzystwie.
18:00 - malutkie kartoniki właśnie przelewają czarę goryczy naszych kubeczków smakowych. Po jednym dla każdego i heja!
18:30 - znajdujemy się na miejscu. Wysunięta część lądu z lasu, tworzyła idealne warunki bytowania nieopodal niewielkiego mostku, pod którym przepływała płytka, malownicza rzeczka. Słoneczko okazywało nam swój ognisty temperament, chmury czekały cierpliwie, aż kwas się załaduje i zaczniemy znajdywać dla nich mnogość najróżniejszych określeń i wyobrażeń. Co prawda mieliśmy siedzieć tam godzinę, jednakże późniejsze minuty trochę pokrzyżowały nam plany.
- Cały czas balansuję na granicy placebo, czujecie coś? - pytałem towarzyszy. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że chyba się zaczyna. Lekkie odrealnienie, chodzenie bez celu, wzrok penetrujący każdy kawałeczek pola widzenia w celu zauważenia odchyleń w naszej percepcji. A jednak - nikt mi nie powiedział, że kupa kamieni zalana betonem, po której w bajeczny sposób schodziło i wchodziło się z i na mostek to tak na prawdę jakiś żyjący stwór który na dobrą sprawę zamiast się z nami bawić - oddychał w pulsacyjny sposób. Trudno, następnym razem ogarniemy mu jakiś dobry futer. Wyjebie go z butów.
19:00 - śmiech stał się nieodłącznym elementem naszej wyprawy. Może nie śmiałbym się, gdyby drzewa nie były stworzone z malutkich kawałeczków, które z kolei nie układałyby się w kształty milionem swoich kopii. Pewnie nie śmiałbym się, gdyby moja puszka piwa nie miała dziury, przez którą memlałem zawartość dochodząc do przedorgaźmia. Pewnie A. B. i K. nie śmialiby się, gdybym nie używał puszki jako dezodorantu... O zgrozo, pewnie by tego nie robili, gdybym nie wcierał w siebie błota, mułu, ziemi i piasku. Tak, myślę, że staliby w spokoju, gdyby nie fakt, że leże w trawie cały brudny wcierając sobie błoto w każdy kawałek mojego ciała (wszystko jest wszystkim, więc jestem i błotem). Jestem przekonany, że nikt nie przeżywałby takiej ekstazy, gdyby nie zajebiście dobre kartony załatwione przez B.
Stoimy na mostku, psychodela powoli osiągała swoje apogeum, każdy się kręci, siedzi, stoi, chodzi oraz nie bardzo wie co mówić, by opisać swój wylot na wysokość znacznie większą niż poziom mostku. Chmury wyglądały przepięknie - oddychały, powiększały się i oddalały, a ich krawędzie nachodziły na siebie. Piwo stało się moim sacrum - leżałem na ziemi z warstwą piasku na skórze i piwem na twarzy, sącząc je przez pęknięcie w puszce. Nie musiałem nic, samo leżenie w taki sposób dawało mi maksimum przyjemności. Powróciwszy na dawne miejsce w błotku przy wodzie, obserwowałem jak A. i K. przeistaczają się w nimfy wodne tworząc swoim kobiecym pięknem iście sielankowy klimat. Razem z B. i moim piwem rozmawialiśmy na zapomniane już tematy i oglądaliśmy harce naszych rusałek w wodzie. K. została nawet Arielką.
19:30 - wykąpane dziewczyny usiadły przy nas na lądzie. Zgodnie stwierdziliśmy, że chyba najwyższy czas na lolka. Jako zawsze chętny skręcacz blantów podjąłem się tego wyzwania. A było niemałe - topki nie chciały palić się żywcem, toteż zmieniały miejsca i kształty... a to niemiłe topeczki. Na szczęście wszystkie po pewnym czasie znalazły się w naszych płucach. Postanowiłem popływać. Zrzuciłem z siebie niewygodne oraz przesiągnięte błotem ciuchy i wleciałem do wody. Ta zdawała się być idealna - ciepła, płytka, z delikatnym prądem i mięciutkim piaskiem pod powierzchnią. Czułem się jak dziecko, taplając i śmiejąc się w niebogłosy.
- Widzicie?! Najpierw się ubrudziłem, a teraz wykąpałem i jestem czyściutki! - powiedziałem to i wiele innych - z aktualnej perspektywy - dziwnych zdań, które ociekały wtedy empatią, miłością, dobrem i dziecięcym szczęściem - jak ja błotem, a następnie wodą. Dziewczyny stwierdziły, że jestem kotkiem, widząc jak chlapie się i myję w rzeczce. Wróciłem na ląd. Bawiąc się i śmiejąc gdzieś daleko daleko między kosmosem a planetą, zostaliśmy na chwilę sprowadzeni brutalnie na ziemie. To leśniczy. Nie wiedząc w jakiej jestem sytuacji dalej się wygłupiałem, jednak B. mając przy sobie jeszcze jeden karton powiedział, że jest to w chuuuuj przypał. Mieliśmy tez jaranie. Staliśmy w bezruchu patrząc jak samochód leśniczego zatrzymuje się na mostku. Serca podchodziły nam do gardeł, jednak odetchneliśmy z ulgą widząc jak po chwili odjeżdża. Zagrożenie minęło.
A. z K. oraz B. dyskutowali o czymś, wydaje mi się że o zmianie miejsca. B. początkowo nie był zadowolony z pomysłu jakimkolwiek by nie był, jednak A. i K. go to tego przekonały, na co B. rzucił z lekkim fochem i poirytowaniem: 'NO DOBRA', przez co zyskał sobie miano Misia. Nie bez powodu: B. mierzy sobie +/- 1.90m, oraz ma szeroką posturę. Misiowy głos i lokata fryzura tylko to potwierdziły. Spodobało nam się przyrównywanie nas do zwierząt, więc idąc za ciosem K., jako malutka czerwonowłosa dziewka zostałą Wiewiórką, z kolei A. jako dosyć wysoka i powabna dziewczyna - Sarenką. Ja początkowo byłem kotkiem, potem knurem (błotko, mmm), przez moment nawet alkoholem, jednak stwierdziliśmy, że moje kotowanie oraz życiowe narwanie i krzepkość dają mi miano Rysia. Warto wspomnieć o kupce drewna, która od początku naszego pobytu w tym miejscu była kupką drewna, a mi przez moment wydawało się, że jest po prostu kupką, przez co grzecznie zapytałem się towarzyszy: 'Czy ktoś tu nasrał?', a następnie zacząłem rozkminiać nad sensem tego co powiedziałem.
20:00 - powoli zbieraliśmy się w garść z zamiarem zmiany miejscówki. W końcu udało się i szliśmy boso wzdłuż rzeczki przez las. Szliśmy - dobre sobie - biegaliśmy śmiejąc się do rozpuku, wchodziliśmy na drzewa oraz uważaliśmy, aby kępki po których stąpamy nie pochłonęły nas pod ziemię. A., jako Sarenka cieszyła oczy swoimi skokami przez trawę. Stojąc brudna i potargana na chwiejnej gałęzi, trzymając się drugiej równie chwiejnej i urokliwie kołysząc się przy tym, idealnie pasowała do scenerii, jakby las był jej naturalnym środowiskiem. B. jako Miś ciężko stąpał po ziemi i nadawał tempo. Wiewiórcza K. przy swoim niewielkim wzroście miewała problemy przy większych przeszkodach, jednak jej zwinność i pomoc zwierzęcych towarzyszy zniwelowała nieprzyjemności. Korony drzew tworzyły skomplikowane wzory, które wraz z nałożeniem OEV'ów układały się we fraktalne, centkowane, spiralne struktury. Zieleń oddychała pełną piersią. Jako leśne zwierzątka oddaliśmy się miłości matki natury, słuchaliśmy śpiewu ptaków oraz szumu nieopodal płynącej rzeczki, wydając przy tym dziwne odgłosy. Las był przepiękny, atmosfera bajkowa, a my wypełnieni miłością i śmiechem.
20:40 - słońce skryło się za chmurami, niebo groźnie zabrzmiało - coś tu nie gra. Znaleźliśmy kolejną miejscówkę nad rzeczką: kawałek lądu z którego wystawały drewniane bele służące nam za siedzenia. Ryś razem z Sarenką klapnęli na kłodach i upierali się by zajebać wodospada, przy czym Misiu i Wiewiórka woleli zapalić lolka. Musieliśmy dojść do porozumienia: ja miałem tytoń, K. i B. zapalniczki, bletki i jaranie, które na dobrą sprawę należało do A. Po chwili zrobiło się nieco dziwnie - nasze wodospadowe ciśnienie wywołało melanż na kłodach.
- Patrzcie jaką mamy impreze z A., pijemy browary, dobrze sie bawimy, zaraz zajebiemy wodospady i będzie rozkurw! A wy palcie sobie te wasze blanty! WIXA, ŁUUUUHUUUUU! - żartowaliśmy i zrobiliśmy sobie kilka 'słit foci z melanżu'. Ostatecznie zapaliliśmy wodospady i lolka.
21:00 - zaczęło padać, w oddali grzmiało. Myślimy co robić dalej. Podjęcie jakiejkolwiek decyzji było ciężkim zadaniem - nasza skwaszona wyobraźnia i wbrew pozorom inteligentne sytuacyjne riposty nie pozwalały nam na zbyt długie logiczne i zapobiegawcze myślenie. W końcu jednak rozpadało się na dobre, burza znajdowała się dokładnie nad nami. Uczucie było przeepickie: zmrok, ulewa, grzmoty, pioruny, wiatr i my w lesie. Wracaliśmy cali mokrzy i brudni spowrotem pod most. Dotarliśmy mając już nieco mniej siły i wigoru, jednak nadal było fest mocno. Ciężko było nam ocenić czy pada, bo dźwięk uderzających kropel o ziemie do złudzenia przypominał szum płynącej rzeczki. Albo nam się tylko tak wydawało? Pod mostem siedziało się spokojnie, rozmawialiśmy, rozkminialiśmy i paliliśmy blanta. Po dłuższym czasie wyszliśmy stamtąd i kierowaliśmy się w stronę centrum miasta. Idąc wciąż przez las zauważyliśmy na niebie zjawisko, które dosłownie zniszczyło nam głowę. Na niebie pojawiały się światła, myśleliśmy początkowo, że ktoś świeci mocnymi latarkami w niebo - gdzieś z lasu, potem wpadł nam pomysł, że gdzieś, w jakimś klubie trwa melanż, ostatecznie jednak Miś wykazał się znajomością zjawisk atmosferycznych i stwierdził, że jest to ścieranie się warstw chmur. Szkoda, bo nasza wyobraźnia mogłaby znaleźć jeszcze ciekawsze wytłumaczenie występowania świateł.
23:00/24:00 - doszliśmy do centrum, siedzimy na przystanku i myślimy co dalej. Okropnie pada, jest zimno, późno, dosyć ponuro, co tu robić? B. zaproponował pub u Miecia, jak się później okazało był to strzał w 10. Pan Mietek sprawiał wrażenie poczciwego, równego gościa. W niewielkim pubie panował półmrok, a nasz węch został skąpany w tytoniowym dymie. Oglądaliśmy Piłę 7, nie wiem jak reszcie, ale mi widok flaków, krwi i odciętych członków przysporzył śmiechu i uczucia ogłupienia przez pozbawione sensu, sztuczne, hollywoodzkie produkcje. W pubie odnaleźliśmy azyl. Nie licząc kilku pijanych gości, którzy na szczęście nie sprawiali większych problemów, było idealnie jak na daną chwilę. Czas mijał, a my grzaliśmy się pijąc piwo, kawę, paląc papierosy i zajadając ciasteczka z chlebkiem. Totalna błogość i uczucie spełnienia. Poznaliśmy też dwóch bardzo sympatycznych nieco starszych od nas kolegów, którzy swoją rozmową i zagajaniem wybudzili nas z letargu, w który zapadaliśmy.
5:00 - Wiewiórko! Czas na nas! Padać przestało, był świt i ładna pogoda. Pożegnaliśmy się z Sarenką, Misiu odprowadził nas kawałek na obrzeża mieściny, a my staliśmy z nadzieją, że ktoś się zatrzyma i nas weźmie na stopa. Mieliśmy totalne szczęście, bo w niedzielny, wczesny poranek ilość przejeżdżających aut była równa zeru, a nam udało się zatrzymać pierwsze i zarazem jedyne auto, które jechało.
6:00 - powróciwszy do domu padam na łóżko i wracam na chwilę do surrealnego świata.
Mógłbym się spodziewać, że zostanę Rysiem? Raczej nie, a była to niesamowita frajda. Z drugiej strony jakbym chciał być Rysiem przed całym naszym tripem, a zostałbym jednak knurem?
Czasem lepiej nie zakładać nic i dać się ponieść chwili, aby przypadkiem się nie rozczarować. :)
- 22363 odsłony