fuck the club! - czyli gdzie zaprowadził mnie mahomet..
detale
raporty pomaranczeikroliki
fuck the club! - czyli gdzie zaprowadził mnie mahomet..
podobne
Fuck the Club! - czyli gdzie zaprowadził mnie maHOMET..
Doświadczenia, o których mowa w tym trip raporcie, funkcjonują w mojej głowie jako nieco zdeformowane przez czas, momentami niespójne i chaotyczne pamięciowe tagi, jednak mimo to zebrałem się w sobie i postanowiłem posklejać je w sensowną całość i tym samym zaraportować o jednej z ostatnich podróży, na którą wybrałem się jeszcze letnią porą mijającego roku. Opis wydarzeń nie będzie bardzo szczegółowy oraz mało w nim przedstawiam odwołań do zachowań grupowych, pomimo że w tripie uczestniczyło 9 osób. Wiodąca substancja czyli 4 - HO-MET zafundowała mi bowiem podróż przede wszystkim indywidualną, momentami alienującą, ale chyba wartą opisania zwłaszcza ze względu na miejsce akcji. Chronologię wydarzeń starałem się odtworzyć wiernie, trudniej jednak było z rozłożeniem akcji w czasie, więc nakreśliłem ją jedynie orientacyjne skupiając się na doznaniach, emocjach i przemyśleniach, które mi wówczas towarzyszyły.
Wprowadzenie
Podróż ta była szczególna. Blisko pół roku temu wybrałem się w raz ze sporą grupą jedynych wiernych kompanów na pielgrzymkę pod tekno ściankę (skojarzenia ze Ścianą Płaczu jak najbardziej na miejscu, choć mowa tu nie o Jerozolimie.. kiedy bowiem zestawicie ze sobą zachowania tekno szczurów pod głośnikami i wyznawców Jahwe przed ich świętą ścianą to z pewnością zrozumiecie o czym mówię).. Tekno ścianka od niedawna bo od zeszłego roku dopiero, stanowi dla mniej obiekt szczególny i moją prywatną misją stało się, aby przynajmniej raz w sezonie, wraz ze szczurami z całej Polski, pokiwać się i potruptać do rytmu free tekno. Coś w zeszłym roku “przeskoczyło w mojej głowie” i od tamtej pory obowiązkowo łaknę terapii masażu basem. W tym roku Tekno wirus zaatakował dość wcześnie, bo od dobrych dwóch miesięcy wyciągałem całkiem niechcący z otoczenia znaki świadczące o tym, że ścianka na mnie czeka. Siedząc na kiblu i gapiąc się na etykietę szamponu widzę napis “nagieTEK lekarski”, słuchając radia słyszę “myśl TEKNOlogicznie..”, moja A. mówi do mnie “zrób porządek ze swoimi TECZKAMI”.. Ani ja ani cała ekipa nie mieliśmy wyjścia. Wizyta na tekniwalu w te wakacje była kwestią bezsporną i absolutnie obowiązkową..
Wspierając lokalsów z północnej Polski, którzy tworzą z pewnością jedne z najprężniej działających hardcorowych soundsystemów w tym kraju, Ja, A., P. K, S., KŚ, oraz M., KA, AG i J., którzy dołączyli później drugim kursem, ruszyliśmy na jedną z kaszubskich wioch celem pohasania po lesie w tempie przekraczającym 200 uderzeń/min z kolegą maHOMETem za przewodnika.
Słowo o ekipie: zaprawiona banda, ochleje co Kwas przepijają, zeżrą wszystko co im dacie bez względu na porę i dawkę, trupa cyrkowa co tripuje nawet po kawie, wiadrusy, miłośnicy Meff i majstry-specjaliści od kładzenia Fugi co korki z chemii braliby u Shulgina. Z taką zgrają zawsze jest dość mocno a i tak prędzej czy później łapiesz się na tym, że zaczynasz histerycznie wrzeszczeć o więcej..
Wracając, plan był prosty. Na szalonej drodze prowadzącej z północnej metropolii wprost pod ściankę robimy spokojny postój nad jednym z jezior celem odwiedzenia dobrodzieja zaopatrzeniowca, a następnego dnia lądujemy w rzeczonej wiosze i dalej szalejemy w najlepsze przez dwa dni do teków. Specyfika maHOMETa wymagała tego, aby wyposażyć się w sprzęt małego chemika. Strzykawkę i pojemniczki do podzielenia i wymieszania specyfiku nabyliśmy wcześniej w aptece. Zależało nam, aby podział łakoci był w miarę dokładny i sprawiedliwy gdyż podejrzewaliśmy, że sort - ostatni rzut na rynku od Chińczyka - może być konkretny.
Akcja
W tym przypadku o dziwo głuchy las powitał nas około 17. Ścianki brak, kręci się kilka osób, rozstawionych zaledwie parę namiotów. Transiarze nieco do przodu - rozwieszone dekoracje, podpięty rzutnik. Jasne było, że wszystko realnie ruszy około 20 - 21. Zapas czasu wykorzystaliśmy na budowę obozowiska, rzucanie frisbee, delikatny posiłek oraz picie browarów. Reszta ekipy czyli M, Ag, K i J zdążyli już także do nas dołączyć..
T~ Około 20.00 soundtrack: Mala - This is Tekno
https://www.youtube.com/watch?v=mhbondrJKMc
Nagle bas zaczął sączyć się z głośników i spływając w dół polany ku rzeczce połączył niczym nerw dwie ściany lasu. Wspomnienia z zeszłych wakacji i wizyty w tym właśnie miejscu wróciły niczym flash back, nogi zaczęły nerwowo rwać się do podskoków a na pysku zarysował się olbrzymi banan. Jestem u siebie!!!!! Tekno, kwas i las!!! Spojrzałem na K, S., K i A, podobnie jak ja byli już tu wcześniej,im też wyraźnie zrobiło się cieplej na sercu i razem ruszyliśmy zwiedzić jak prezentuje się Ścianka. S. obawiał się, że w tym roku może być słabiej bo soundsystemy zapowiedziały, że ścianka będzie ryczeć z siłą 12 kw.
-
W zeszłym roku było więcej, było 20 kilo basu - kiwał głową S.
-
Na pewno będzie dobrze, szczury zadbają żeby było - zawyrokowałem.
K. nie wydawał się zawiedziony a raczej spokojnie wyczekiwał na rozwój wypadków podczas gdy pozostała część ekipy, zwłaszcza Ag., M., K. i J., dla których był to pierwszy teknival, byli zdecydowanie pod wrażeniem. Ja i moja A. cieszyliśmy się jak dzieci. Pogoda zdążyła się ustabilizować, na ostatnie chwile pokazało się jeszcze słońce i wszystko zapowiadało, że niczego nie powinno nam dziś już zabraknąć.
T~ 21.30 - przygotowanie
S. wziął na siebie najodpowiedzialniejsze zadanie czyli uwarzenie mikstury. Zgodnie z planem niewielka, mikroskopijna wręcz ilość proszku została rozpuszczona w kieliszku z wódką a następnie wciągnięta strzykawką.
-
P. dawaj, będziesz pierwszy! - zachęcił mnie S.
Długo się nie zastanawiając, w takich sprawach nigdy mu nie odmawiam, nadstawiłem pyska a on wstrzyknął stosowną ilość roztworu prosto do mojego gardła (około 30 ml, mieliśmy do rozdysponowania jakieś 200 mg substancji). Mocno gorzki smak (wódka niewiele pomogła) zwiastował spory potencjał substancji. Pozostała część ekipy dostała swoje dawki. Jedynie K. zdecydował się na kartonik kwasa. maHOMETa i tak nie starczyłoby dla wszystkich a kwas w lesie to przecież pierwszorzędny pomysł. Po chemicznej instalacji rozsiedliśmy się z piwem i blantem i daliśmy sobie chwilę luzu..
T~ po 22.00 soundtrack: Weasel Busters - Discotek
https://www.youtube.com/watch?v=Q1GB2UgoI8A
Para buch, maszyna w ruch. Zachęceni ściankowym dudnieniem zmobilizowaliśmy się wzajemnie i zaczęliśmy wspinać się powoli polaną w górę, aby rozpocząć nerwowe acz rytmiczne kiwanie przy głośnikach. Do momentu kiedy wstaliśmy kompletnie nic jeszcze nie czułem. Lekkie spowolnienie od blanta, przy tym nieco wyostrzone zmysły - wyłapywane szmery i chichoty z otoczenia, browar delikatnie napierający na pęcherz. Nic poza tym. Tak jak jednak Amarena pita zimą w plenerze potrafi doprowadzić do efektu tzw. zmrożonej bomby - póki pijesz ją na mrozie wszytko jest ok, ale kiedy wkraczasz do ciepłego pomieszczenia czujesz jak alkohol przejmuje nad tobą władzę w bardzo gwałtowny i nagły sposób - tak też prorok maHOMET zaczął wieszczyć niespodziewanie dopiero w momencie kiedy wstąpiłem w snopy świateł i laserów wystrzeliwanych ze ścianki.
Efekt był porażający, miałem wrażenie jakby to ścianka była ostatnim składnikiem receptury HOMETA, który sam w sobie nie zadziała jeśli nie pojawią się odpowiednie czynniki inicjujące reakcję - bas i lasery. Wszystko dookoła zaczęło się trząść co potęgował niemiłosiernie szalejący stroboskop. Przestałem czuć temperaturę, nie byłem wstanie określić czy jest ciepło czy zimno, czy wieje, czy też nie. Było mi po prostu dobrze, a wszystko zarówno dookoła jak i w głowie przyjemnie przepływało. Żadnej gonitwy myśli, nieprzyjemnego body loadu, maHOMET prawilny niczym papież. Z namaszczeniem, zwalniając kroku, który przypominał już raczej chód pingwina, zacząłem przemieszczać się w stronę Ścianki. S. i K. zrobili to samo i po kilku chwilach solidarnie trzymaliśmy głowy w głośnikach. Od razu przypomniałem sobie czym jest dobry wypoczynek w lesie a tryb wakacyjny uruchomił się w całym ciele niemal automatycznie, wystarczyła po prostu niewielka kalibracja. Zamknąłem oczy i pływałem. CEVów brakowało, ale wyobrażenia były zdecydowanie spotęgowane. W pewnym sensie, jeśli chodzi o tempo i konsekwencję, przypominało to mechaniczne przerzucanie kanałów kablówki, bądź przeskakiwanie pomiędzy kolejnymi zakładkami przeglądarki internetowej. Wszystko kolorowe i serwowane z prędkością wystrzałów z karabinu maszynowego, lekko przymglone, jakby zduszone, zdominowane drganiami basu. Otworzyłem oczy, aby nacieszyć się atmosferą panującą dookoła.
T~ 1 godz. + i dalej już nieskończoność..
maHOMET szaleje na całego a ja wraz z nim. Dałem się całkowicie ponieść i starałem się nie myśleć, będąc ciekawym co zaproponuje mi tym razem mózg, co wyrzuci na tapetę. Zainteresował mnie baner umieszczony pomiędzy kolumnami głośników. Dwumetrowy, szeroki jak drzwi, z białym tłem i czarnymi oraz czerwonymi napisami głoszącymi popularne w tym środowisku antyfaszystowskie hasła w stylu good night white pride oraz majestatycznym FUCK THE CLUB!!!. Do tego przekreślone znaki faszystowskie oraz wielka, połamana i zatopiona w jakimś eliptycznym, pędzącym wirze swastyka. Na wszystko padała niebiesko-fioletowa oraz momentami zielonkawa łuna na zmianę ze snopami laserów oraz geometrycznymi punkcikami świetlnymi. To było to.. Rozsiadłem się w odległości kilkunastu metrów od ścianki i pogrążyłem w migotliwy kosmosie..
Pozycja pól leżąca była w tym momencie najbardziej odpowiednia, gdyż rozgrywające się widowisko wymagało lekkiej pokory. Znałem już te sztuczki, te błyski, blaski, wybuchy nieistniejącej (czyżby?) supernowej, lecz i tak dałem się jej ponieść. To zadziwiające, że za każdym razem wydaje się, że już to znasz, że wiesz o co chodzi i że nic tak naprawdę cię nie zaskoczy, tzn. wiesz, że będzie dobrze, ale masz to niby pod kontrolą. Nic bardziej mylnego. Nawet maHOMET, który przy dobrym kwasie jest niewinną zabawką, pokazał swą moc, jakby chciał się głośno upomnieć o miejsce na psychodelicznym podium. Prawie wyszeptał do mnie, że pokaże mi na co go stać i zrobił to. Wiedziałem, że przez dłuższą chwilę na pewno się nie podniosę, wszystko zawirowało, choć nie kręciło mi się w głowie, lecz stawało się na zmianę szybsze, wolniejsze, szybsze, przepływało nieczułymi podmuchami. Jedyne co mi pozostało to zarzucić kotwicę i cieszyć się seansem. Ludzie zlali się z otoczeniem, przestałem odróżniać obcych od swoich, odprężyłem się.. W tunelowym przepływie skierowałem uwagę ku centralnej stronie ścianki i mimowolnie zacząłem analizować przekaz baneru. Miałem wrażenie jakby treść umieszczonych na nim haseł zmaterializowała się w postaci wielkich stempli pocztowych, które napędzane siłą tekno i stroboskopu odciskają na moim mózgu piętno białej zbrodni. Wszystko dookoła wydało mi się zorganizowane w tym właśnie celu, w celu obudzenia zblazowanych i zajętych na co dzień głównie sobą ludzi-szczurów do działania. Sens istnienia ścianki w tym momencie był dla mnie jeden - terapia szokowa, niczym ta, której poddano Alexa DeLarge’a. Uświadomienie mi mojej uprzywilejowanej, wygodnickiej pozycji i zmieszanie jej z błotem. Skruszenie nawyków, rutyn i schematów myślowych, które pozwalają mi byczyć się na co dzień i kierować wyłącznie własnym interesem. Mocna lekcja pomyślałem, zważywszy na fakt, że sam sobie produkuję tę narrację. Ścianka leczy nie tylko stawy i kręgosłup od wprawiania ich w rytmiczne drgania, ale radzi sobie także z problemami na poziomie software’u. Nieźle, nieeeźle..
Porażony efektem działania basu, który był dla mnie wówczas najważniejszy, w nagłym przypływie zdroworozsądkowej świadomości zacząłem rozglądać się za resztą ekipy. Siedzieli grzecznie rozbarłożeni bliżej lewej strony ścianki. Plażowali w najlepsze prażąc się w promieniach sztucznych świateł. Dołączyłem do nich i podparty niczym Krezus, mając wciąż kotwicę spuszczoną bezpiecznie w tryptaminowych głębinach, obserwowałem spokojnie otoczenie. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że obszar teknivalu został podzielony na strefy autonomiczne a dokładniej na terytoria. Poczułem silnie zapach trawy, co najmniej tak jakbym leżał na stogu powstałym na skutek jej świeżego ścięcia. Nie wiem czy znacie to uczucie, ale spróbujcie kiedyś powąchać np. świerk z bliska mając zamknięte oczy. Kilka razy robiąc to na tripie (i nie tylko), gdy poczułem aromat iglaka, zareagowałem tak jakbym właśnie ukuł się jedną z jego igieł, choć wcale go nie dotknąłem.. Mózgowe hasz-tagi.. bardzo silne, tak jakby wyobrażenie o czymś dorównywało jakościowo bezpośredniemu, cielesnemu doświadczeniu.. Nagle spojrzałem na wyprostowanego J., jego dredy uplotły się w grzywę, spojrzałem na leżące obok dziewczyny, ich włosy falowały rytmicznie, ogarnąłem wzrokiem otoczenie i byłem przekonany, że wylądowałem na Sawannie pomiędzy wielkimi kotami?!! Oczywiście ludzie nie zamienili się w lwy i tygrysy (nie było co liczyć na tak potężne halucynacje), ale sposób ich poruszania i ogólna, zniekształcona przez proroka fizjonomia, sugerowały właśnie taką interpretację. Ludzie podzielili się na mniejsze grupki leżące w odległości do kilkunastu metrów przed ścianką, pojedyncze watahy skradające się pod głośnikami i w okolicach lasu, oraz dziwne, obce mi grupki facetów, obserwujących resztę towarzystwa z nieco większej odległości. Uśmiechnąłem się do siebie i powiedziałem do J. coś na temat opieki nad stadem. Nic nie musiał odpowiadać, widziałem w jego oczach, że dokładnie wie o co mi chodzi. Grupa miała wtedy dla mnie duże znaczenie, ale samotna podróż pociągała bardziej..
Poruszony własną obserwacją zdecydowałem się zbadać sprawę i sprawdzić kto tak nieśmiało czai się na obrzeżach. Podszedłem powoli do grupki kilku kolesi (przykurczone karki i klatki piersiowe, tak jakby na siłowni u kumpla w piwnicy była tylko sztanga i ławka) i zagadałem dziarsko
-
Jak tam panowie, podoba się?
-
A jak! - jednej z nich odkrzyknął z całych sił, pomimo faktu, że stał pół metra ode mnie - Piątek jest to trzeba się bawić, nie??
Przerośnięci kolesie uzbrojeni w predatorki i adidasy byli lokalsami, którzy przybyli tu zwabieni prawdopodobnie dudnieniem basu i laserami odbijającymi się jeszcze kilkadziesiąt metrów przed tekową ścianką. Widać było, że klimat jest dla nich nowy, nie robią tego na co dzień i raczej trudno załapać im dlaczego całkiem spora część ludzi wygląda jakby spokojnie plażowała do dźwięków house’u, w momencie kiedy był już prawdopodobnie środek nocy a muzyka dudniła tak jakby celem dj’ów było wypłoszenie zarówno całej zwierzyny z lasu jak i mieszkańców okolicznej wioski z ich domostw. Chyba brakowało im kontekstu, ale mimo to z zacięciem tupali nogami podglądając jak robi to reszta szczurzego towarzystwa i w moim odczuciu bawili się w najlepsze. Miałem wrażenie jakbym spotkał dzikich na ich terytorium i zastanawiałem się nad motywami ich postępowania.. Ciekawość? Nuda? Nie wiem, ale dało się zauważyć, że z pewnością też naoliwili czymś swoje neurony..
Dalsza rozmowa po wymianie podstawowych uprzejmości nie miała większego sensu. Zarówno oni jak i ja byliśmy raczej miernymi partnerami konwersacyjnymi, gdyż uwaga uciekała nam w kółko gdzieś na boki, więc oddaliłem się z powrotem przyciągnięty kawałkiem, który widocznie rozpoznałem. Stojąc metr od ścianki zacząłem zaglądać za baner, gdzie mieściła się tzw. dj’ka. Uderzył mnie fakt, że w odróżnieniu od imprez klubowych (Fuck The Club!) człowiek grający muzykę (tylko i wyłącznie z vinyli) pozostawał schowany, tak jakby wcale nie był tutaj istotny. maHOMET połamał tego człowieka na moich oczach i z jego szczątków ulepił zakapturzoną, bezpłciową czarną postać, która całą sobą oznajmiała, że zadba o to, abyśmy dobrze się dziś bawili. Jej zadanie skupiało się na dbaniu o głośniki, światła i okablowanie, których cały czas doglądała, wychodząc co chwilę przed ściankę i sprawdzając dokładnie jaki efekt wywołuje jej gra. Z przypiętą do daszku czapki niewielką latarką, która rzucała skąpy snop światła na kilkanaście centymetrów przed jej nos, mroczna postać przyglądała się uważnie całej instalacji i jednocześnie nasłuchiwała lewej i prawej strony ścianki, sprawdzając czy cały system głośników funkcjonuje należycie. Zrobiło to na mnie duże wrażenie. Przypomniałem sobie jak wygląda to na co dzień w klubie, gdzie gra się głównie z cd’ków, a dj bardzo często miota się nad komputerem i konsoletą udając dyrygenta, specjalistę od dropa, operując zaledwie kilkoma efektami. Ludzie, którzy grali na tym teknivalu byli jakby nieobecni, chowali się za własnym dziełem, monstrualną maszyną, której działanie było najlepszym świadectwem ich zdolności. Podziw jest uczuciem, które pamiętam z tamtego momentu. Podziw dla ludzkiej pracy, oddania czemuś (sam fakt posiadania całej kolekcji takiej muzyki na winylach robił wrażenie) oraz swego rodzaju specyficzna, szczurza skromność okraszona przecież tak potężnym przekazem, zarówno (anty)politycznym jak i w pewnym sensie artystycznym/estetycznym. Prosty baner z czytelnymi hasłami oraz konsekwentne, rytmiczne, momentami rzekłbym trybalne i przez to pierwotnie energetyczne, witalne dźwięki, robiły według mnie lepszą robotę niż górnicy palący opony na ulicach. Kawał porządnego manifestu pomyślałem. Z pewnością można to odebrać jako zwyczajne dorabianie ideologii do czegoś względnie chamsko prostego, czyli dobrej zabawy w plenerze, ale wówczas, na tripie, trudno było mi się oprzeć podobnym skojarzeniom. Hasło “Fuck The Club” odezwało się do mnie jeszcze z innej strony. K. zapytany przeze mnie o jego wydźwięk potwierdził hejt na granie w klubach, zwłaszcza latem, gdy las woła żeby go odwiedzić. Mi natomiast narzuciło się, że Club oznaczać też może klikę, układ, kolesiostwo, władzę, etc. Jednym słowem, free tekno dla wolnych ludzi, tekno przeciwko chorym układom i chorej, cebulowej polityce. Poczułem jak pozytywna energia płynąca z tych prostych lecz nieśmiertelnych haseł, od tych ludzi i tego środowiska, dynamicznie ładuje moje akumulatory. Rozpłynąłem się w muzyce, w lesie, w narkotykowym haju..
T: dzień następny
Następny dzień upłynął leniwie. Wylegiwaliśmy się do późnych godzin popołudniowych żeby wieczorem znów stanąć pod ścianką. Tym razem doładowaliśmy się na początku wódką a później, w różnych kombinacjach, mniej szlachetnymi substancjami: supermenowymi piksami - zwanymi przez nas Szpondermanem, mefą, przypalaliśmy bakę i zapijaliśmy całość browarami, winem i cydrami. Przyznam, że było nie mniej interesująco niż poprzedniego wieczoru, zwłaszcza pod względem muzycznym. Nad ranem, myślę że mogło być około 6 - 7, gdy miałem w sobie wystarczająco dużą mieszankę chemii i procentów, zaserwowano sam creme de la creme, słodki, winylowy deser na powitanie nowego dnia.. brejkor.. Być może nie wszyscy członkowie ekipy byli z tego powodu zadowoleni, ale ja znalazłem się wówczas w górnych partiach nieba. Ciesząc się tak szczerze jak to tylko możliwe, biegałem wzdłuż i wszerz ścianki wciągając do płuc mleczne chmury wyrzucane przez dymiarki i niczym ciuchcia wypuszczałem je w stronę truptających, absolutnie nic sobie z tego nie robiących ludzi.
soundtrack: Meow Meow - Puzzyz https://www.youtube.com/watch?v=MjPFCnOduH4
W wirze histerycznej zabawy dołączyła się do mnie ciekawa postać. Koleś, jak się okazało Niemiec, skłoters z okolic Berlina, mniej więcej przed 40tką. Klejąc powoli zdania po angielsku i próbując przebić się przez brejkorową perkusję przyznał, że przywiało go tu do znajomych, członków jednego z grających teamów. Wspólnie skończyliśmy ostatni cydr, który od ciągłego ściskania w dłoniach miał już wtedy temperaturę świeżo ugotowanego kompotu. Pogadaliśmy trochę o pierdołach, o muzyce, o ludziach dookoła, o klimacie i otoczeniu, zwiedziliśmy też resztkami sił scenę transową, której bliżej już było do trupiarni, choć miękkie, horyzontalne Goa przyjemnie płynęło z głośników. Rozstaliśmy się chyba dopiero przed dziewiątą rano, życząc sobie nawzajem powodzenia lecz nie poznając nawet swoich imion..
Podsumowanie
Chcąc pokusić się o krótkie podsumowanie podkreśliłbym, że maHOMET świetnie sprawdził się jako psychodelik “festiwalowy”. Pomimo dużej mocy i potencjału odrealniającego działał na tyle kulturalnie, że w razie potrzeby można było w miarę swobodnie wchodzić w interakcje z obcymi. Przynajmniej dla mnie łatwiejsze kontrolowanie efektów działania substancji wynikało z faktu, że trip odbywał się nocą, co prowadziło do deprywacji doznań wizyjnych, które w ciągu dnia prawdopodobnie byłyby bardziej intensywne i tym samym “wciągające” (jestem dość podatny na psychodeliki i tripy dzienne są dla mnie zawsze dużo mocniejsze). Co prawda światła i lasery przyspieszały kosmos w głowie, ale było to spójnym elementem scenerii mini festiwalu i nie autowało człowieka, aż tak mocno. Podczas pierwszego tripu z prorokiem, którego większa część odbywała się w ciągu dnia, wizuale były naprawdę intensywne - patrząc w niebo w środku lasu falujące gałęzie układały mi się w niekończące labirynty, a kora drzew skrzyła się pociągająco na żółto-niebiesko. Myślę, że przy takiej dawce jak tym razem, ciężko byłoby mi zrobić spacer w centrum miasta. Przez większość tripa nie komunikowałem się z ludźmi, poza wymianą krótkich zdań i uwag, jednak było to wynikiem braku takiej potrzeby i humoru. Substancja nie pozostawiła po sobie większych śladów następnego dnia. Brak zwały, problemów z koncentracją, wyłącznie fizyczne zmęczenie spowodowane wielogodzinnym tańcem. Podczas tripu HOMET nie poplątał języka i nie zablokował “logicznego” myślenia, choć można mieć odmienne wrażenie analizując choćby prezentowane przemyślenia na temat przekazu emitowanego przez soundsystemowy baner..
- 12438 odsłon
Odpowiedzi
Świetny raport! Nie
Świetny raport! Nie pochwaliłeś się, że coś stworzyłeś ;D Dobrze przeczytać o czymś co się widziało na własne oczy i słyszało na własny żołądek. Chyba też muszę wrócić do pisania, bo zaległości narosły. A co do mahometa - miałem tak samo jeżeli chodzi o jasność myśli. Bardzo niepiorący głowy specyfik.