raport o oddziaływaniu przedsięwzięcia na środowisko
detale
-Pozytywne nastawienie
-Pewność siebie na wysokim poziomie
-Drobne oczekiwanie srogiego doświadczenia
SETTING:
-Wielki park za miastem jako miejsce tripa
-Dwójka przyjaciół jako współ-tripujący
LSD - wiele razy - przestałem liczyć.
DMT - raz.
SD - susz - trzy razy
SD - 10x - raz.
Grzyby - wiele razy - przestałem liczyć.
Kokaina - raz.
Mefedron - dwa razy.
raport o oddziaływaniu przedsięwzięcia na środowisko
podobne
Sporo czasu minęło od mojego ostatniego raportu. Czas powrócić do opisywania swoich tripów. Bo owszem, do dnia dzisiejszego zaliczyłem parę nowych podróży. Zdarzały się tripy lepsze i gorsze, ale nie chciało mi się robić z nich sprawozdań. Moja ostatnia przygoda jednak należy do dosyć wyjątkowych i aż się prosi, by sporządzić z niej porządny raport. Zapraszam do lektury :)
Umówiłem się z przyjaciółmi, Markiem Edelmanem oraz Wujkiem Adim na tripa w sobotę przed wielkanocą. Od wielu miesięcy nie mieliśmy okazji spotkać się razem we trzech. Ten dzień był dla nas idealny. Wszyscy mieliśmy wolne od swoich obowiązków, każdemu pasowało przybycie do mojego rodzinnego miasta. Po tripie mieliśmy w planie jechać do miasta Marka Edelmana i zostać tam do niedzieli. Nie jesteśmy entuzjastami świętowania tych dni po katolicku czy w jakikolwiek inny sposób. Także wszystko zostało zapięte na ostatni guzik, chociaż „magia świąt” wisiała w powietrzu i była to bardzo pozytywna aura :D Dzień tripa był przez nas wyczekiwany z pewna dozą niecierpliwości od dłuższego czasu. Mieliśmy bardzo dobre nastawienie, samopoczucie u każdego z nas utrzymywało się na wysokim poziomie. Byliśmy dosyć pewni siebie i naszych poprzednich doświadczeń, z których wynieśliśmy sporo przydatnych lekcji. Jakoś specjalnie nie przejmowaliśmy się dawką przyjmowanej substancji, lecz mieliśmy świadomośc, iż może nas "wynieść" dosyć wysoko.
Odebrałem przyjaciół z dworca PKP, podjechaliśmy do mojego mieszkania. Szybko przebraliśmy się w najwygodniejsze ciuchy, panowie zostawili u mnie bagaż. Wzięliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy na tripa; prowiant i oczywiście wodę. Pamiętajcie młodzieży – hydrate yourself ;)
Wyruszyliśmy komunikacją miejską do wielkiego parku w moim rodzinnym mieście. To miejsce jest dla mnie dosyć ważne. Zarówno pod względem nostalgicznym – przejeździłem park wzdłuż i wszerz na rowerze z tatą będąc dzieciakiem. Znam historię tych ogrodów botanicznych, zwiedziłem każdy ich zakamarek, czuje się tam bardzo dobrze. Ponadto w tym parku przeżyłem mojego pierwszego tripa na kwasie.
Niedługo po opuszczeniu tramwaju i krótkim spacerze po głównym deptaku zatrzymaliśmy się na moment. Wyjąłem żelki z kwasem (nie, nie mamy nic wspólnego z tymi nieszczęśnikami, co to się podobno gdzieś w Polsce na poczcie, poczęstowali żelkami z LSD całą rodziną :D).
W każdym razie, wsadziliśmy je do ust. Nie gryźliśmy, „ciamkaliśmy” je sobie jak cukierki, żeby się dobrze rozpuściły a przy okazji by po prostu jak najdłużej raczyć się ich smakiem. Były całkiem niezłe i faktycznie dosyć… kwaśne :D
Szliśmy głównym deptakiem do miejsca, gdzie mogliśmy skręcić na wielką polanę. Przeszliśmy przez nią, potem kolejny deptak, kolejna polana przed mostkiem nad sztuczną rzeczką łączącą dwa jeziora. Do tego czasu minęło jakieś 40 minut i zaczęliśmy czuć pierwsze efekty działania kwasu. Dosyć szybko zaczął się ładować. Najpierw naszły nas małe utrudnienia w chodzeniu, drobne skurcze. Trudno, wędrowaliśmy dalej, zahaczając o miejsce z toi toiem. Tutaj mogliśmy zauważyć już falowanie obrazu przed oczami, pojawiły się trudności w wysławianiu się i budowaniu składnych zdań. Oczywiście przy tym śmiechu co niemiara. Po skorzystaniu z toalety ruszyliśmy w dalszą drogę. Teren jest trochę górzysty, szczególnie w miejscu, do którego się udawaliśmy. Po drodze, idąc ciągle pod górę, szliśmy pod mocny wiatr. Miałem wrażenie, jakby moc tegoż wiatru ściągała mi skórę z twarzy a oczy zrobiły się skośne. Średnio przyjemne uczucie, ale do przeżycia. Znaleźliśmy się na rozdrożu, miejscu z którego można było udać się w kilka różnych kierunków w botaniku. Poprowadziłem wycieczkę według mojego planu, w stronę lasu i wzgórza z polaną. Szło się nam już naprawdę ciężko, kroki stawialiśmy z coraz większym trudem. Komentowaliśmy tę naszą „niepełnosprawność” śmiejąc się przy tym oczywiście. Wreszcie weszliśmy pod górę na polanę z kamiennym kręgiem. Zauważyłem, że właśnie w tym momencie jakaś grupa ludzi odchodzi z tego miejsca, także idealnie się złożyło. Mogliśmy wreszcie spocząć i tripować w miarę spokojnym miejscu. Każdy z nas rozsiadł się wygodnie, byliśmy całkiem blisko siebie, ale każdy miał wokół siebie sporo wolnego miejsca. Oparliśmy się o kamloty z kręgu. Nie przestawaliśmy zadziwiać się tym co się właściwie z nami dzieje. Czuliśmy, że to będzie bardzo mocna kwaśna przygoda. Świat falował a zaraz potem morfował z coraz większą intensywnością. Patrząc się na otaczającą mnie roślinność, coraz trudniej było mi ją rozpoznać i stwierdzić jakim gatunkiem jest. W pewnym momencie, po kilku znaczących słowach Wujka Adiego i moich, Marek Edelman powiedział:
- no panowie… jest grubo… a to jeszcze peaku nie ma xD
Tak, zostaliśmy zaskoczeni mocą tegoż kwasu. Horyzont się rozpędzał, niebo przestało istnieć, był tylko biały blask. Moje myśli zaczęły wirować z niewyobrażalną prędkością, nie mogłem za bardzo się na nich skupić.
Każdy z nas miał przygotować coś na tego tripa, wziąć jakąś rzecz czy też gadżet ze sobą. Nie mówiliśmy sobie przedtem co kto ma. Marek oznajmił, że zaraz wyjmie coś z plecaka. Uradowaliśmy się z Adim jak dzieci ale też cieszyliśmy się, że będziemy w stanie skupić na czymś nasze myśli. Marek trochę walczył z plecakiem i opakowaniem swojego gadżetu. Wreszcie! Wyjął sporej wielkości, jaskrawo zielonego, gumowego zabawkowego dżdżownica z chińskiego sklepu.
- oto panowie, Gąsienic Jacuch! *
Eksplodowaliśmy śmiechem. Zmiotło nas totalnie, po prostu nie było co zbierać. Złapanie oddechu graniczyło z cudem, przepony bolały, śmiech był nie do zatrzymania. A Gąsienic Jacuch nawet jeszcze nie dotarł do naszych rąk. Na razie Marek go ogarniał, zachwycał się jego dotykiem i teksturą. Wreszcie podał go Adiemu i w przypływach gigantycznej radości po jakimś czasie, Jacuch trafił w moje ręce. Cóż to było za doświadczenie! Gąsienic wił mi się w dłoniach, głaskałem go, przytulałem, ciesząc się przy tym jak mały bobasek. No zostałem po prostu rozpieszczony. Podawaliśmy go sobie jeszcze przez jakiś czas bawiąc się przy tym niesamowicie dobrze. Tym samym Jacuch stał się naszym uziemieniem i opiekunem tripa. W razie potrzeby wiedzieliśmy, że wystarczy wyjąć go z plecaka Marka i będzie dobrze. Mareczek zaskoczył nas jeszcze kostką Rubika. Jednak nie przyniosła nam tyle frajdy co Gąsienic. Zresztą byliśmy w stanie tylko ją… trzymać :D Peak zbliżał się z minuty na minutę. Nazwałem kostkę kamieniem mocy – wow! Po czym oddałem gadżet Markowi. Przyjaciel jeszcze raz zaskoczył mnie i Adiego podając nam okulary przeciwsłoneczne. Niestety oprócz nałożenia ciemnego filtra na obserwowaną rzeczywistość, nie sprawiły niczego więcej. Było to interesujące ale nie powalające. Jednak to Jacuch został na zawsze w naszych serduszkach.
Marek Edelman nałożył słuchawki z techno, spojrzeliśmy po sobie z Adim. Byliśmy pełni podziwu dla Marka, jak on to… znosi?!
- a co panowie, albo grubo, albo wcale!
Obracałem głową to na prawo to na lewo, mogłem tylko podziwiać otaczającą mnie naturę. Co chwila smagały mnie podmuchy wiatru, wydawały się bardzo silne. Chociaż nie odczuwałem jakoś specjalnie zimna. Było mi przyjemnie rześko. Przyroda na około po prostu żyła! Wszystko tak pięknie lśniło, wyróżniało się ostrymi jak brzytwa barwami i konturami. Drzewa i krzewy tańczyły, insekty, ptaki i inne obiekty latające wydawały się większe i takie bardziej dostojne. Gdzieś w oddali kroczyły brontozaury i inne prehistoryczne gady.
- Chryste co tu się dzieje, jak pięknie!
- powiedzcie to temu t-rexowi…
Zadumałem się wreszcie. Czułem, że nie mogę jeszcze nałożyć słuchawek, bałem się, że te dźwięki mnie rozsadzą :D Opuściłem więc wzrok, spoglądałem na otaczającą mnie trawę i kamienie. Widziałem odbywające się tam życie insektów z precyzją mikroskopu. Skupiłem się wreszcie na myślach. Nie było to łatwe a teraz i tak nie jestem w stanie przypomnieć sobie większości z nich. Następnym razem może spróbuję z dyktafonem albo postaram się zapisywać je w notatniku. Pamiętam, że zadumałem się nad gatunkiem ludzkim i ścieżkami życia po których stąpamy. Czy dążymy do samozagłady czy może jednak, pomimo wyboistej drogi, odnajdziemy złoty środek i kiedyś staniemy się społeczeństwem idealnym. Co ciekawe, miałem wrażenie, że gdy zrywał się wiatr, to moje rozważania kierowały się w stronę złych, fatalistycznych myśli. Natomiast w momentach ustąpienia wichury i odczucia mocnego ciepła ze strony słońca, moje przemyślenia wracały na pozytywne tory, robiło mi się przyjemnie. W którymś momencie poczułem, że się rozpadam. Na szczęście nie w drastyczny sposób, po prostu moje ciało przestało mieć jakieś specjalne znaczenie. Istniała już tylko idea w głowie albo raczej gdzieś, nie wiem gdzie. Nie było smutku ani przyjemności, moje ego przestawało istnieć albo tkwiło na granicy egzystencji. Miałem jasno przed oczami, pojawiały się obrazy przedstawiające prehistorię. No a przynajmniej tak to rozumiałem. Widziałem małpy, które miały wyewoluować – wiedziałem o tym. Próbowały się ze sobą komunikować, polowały razem, kochały się, tworzyły społeczności. Znowu wiatr, a wręcz potężna fala uderzeniowa z mojej lewej strony. Spojrzałem tam – gigantyczne tornado wsysało całą otaczającą mnie materię, żywą i martwą. Wszystko rozwarstwiało się, stawało małymi czarnymi pikselami i wlatywało do tornada tylko je zwiększając. Odwróciłem wzrok spoglądając na Wujka Adiego. Był uśmiechnięty i z błogim wzrokiem patrzył na przyrodę. Po chwili jego twarz zaczęła się „odklejać” warstwami i również zamieniała się w drobiny czarnej materii. Najpierw skóra, potem mięśnie, a nawet niektóre fragmenty czaszki zdematerializowały się. Zostały tylko czarne dziury po oczach i ten cholerny rozmarzony uśmiech. Wszystko odbywało się na białym jaskrawym tle, które kiedyś zapewne było niebem. Ten obraz był jedną z najbardziej niezwykłych psychodelicznych wizualizacji jakie doznałem w życiu. Najpewniej nigdy jej nie zapomnę ale dodam też, że nie wywołała u mnie przerażenia czy też nie wiadomo jakiego zadowolenia. Aczkolwiek pamiętam, że na chwilę w tamtym momencie pomyślałem, że w żadnym filmie sci-fi nigdy nie widziałem, tak dobrze wygenerowanego efektu specjalnego :D
Założyłem wreszcie słuchawki. Szkoda tylko że nie mogłem odblokować telefonu. Pot na palcu spowodował, że czytnik linii papilarnych nie mógł sobie poradzić z prawidłowym ich odczytem. Nie byłem też w stanie zaznaczyć poprawnie symbolu z kropek. Rozmnożyły się a dodatkowo słońce bardzo mocno odbijało się od powierzchni ekranu. Oczywiście nie mogłem wpaść na to, by zasłonić chociaż ekran ręką albo przesunąć się w stronę cienia. Najwidoczniej taka operacja wymagała bardziej trzeźwego mózgu. No i siedziałem tak paręnaście minut ze słuchawkami na uszach bez muzyki, śmiejąc się przy tym co jakiś czas z własnej bezradności. Na szczęście Marek Edelman słuchał na tyle głośno swojej, że docierała do mnie nawet przez jego słuchawki. Zabawne doświadczenie, bo muzyka ta była dla mnie na tyle wyraźna, że mogłem się do niej trochę pobujać, ale też sprawiała wrażenie soundtracku do zastanej sceny. Co jakiś czas wymownie spoglądałem na Wujka Adiego a ten na mnie i wzruszaliśmy ramionami z powodu niemożności poradzenia sobie z telefonami.
Marek zdjął słuchawki, chciał trochę odpocząć od swojej playlisty. Postanowiliśmy wszyscy spróbować trochę smakołyków które ze sobą wzięliśmy. Zaczęliśmy od żelków, były cudownie pyszne, jak zresztą zawsze na kwasie. Jednak daniem głównym zawsze były i możliwe, że na długo pozostaną… Ciastka Japierdolę. Tak Moi Drodzy, to ciastka biszkoptowo czekoladowe od firmy z fioletową krową. Ta firma nie płaci mi za reklamę, ale wiedzcie, że owe smakołyki robią istny armagedon w ustach. Jedyną reakcją jaką jesteście w stanie z siebie wydusić po ich skosztowaniu jest wypowiedzenie słów:
- ja pierdolę!
Długo rozkoszowaliśmy się ich walorami. Jeden kęs potrafi wypełnić usta delikatną i mięciutką teksturą a smak ogarnia całe podniebienie i odczuwa się go na kilkanaście różnych sposobów. Siedziałem kilka minut z jednym kęsem w ustach, dokładnie go mieląc i ogarniając z każdej strony językiem. Tym samym resztę roztapiającego się ciastka dzielnie dzierżąc w dłoni i paprając się przy tym jak mały bachor. Po uczcie wróciliśmy do swoich tripów. Wreszcie się udało, odblokowałem telefon. Oczywiście pomimo wcześniej utworzonej playlisty na tripa, odnalezienie utworów i tak zajęło mi trochę czasu. Na pierwszy ogień poszedł album… LSD. Jest to projekt artystów takich jak Labrinth, Sia oraz Diplo. Popowo i trochę elektronicznie, pomimo prostego przekazu to uważam, że całkiem nieźle im to wyszło. Byłem bardzo ciekaw odbioru ich muzyki na tripie - poniekąd z powodu tego konkretnego ustawienia inicjałów owych artystów ;) Teraz jestem prawie pewien, że nagrali tę kompozycję wspomagając się lekiem rozkurczowym macicy, stworzonym przez Alberta Hofmanna. Zatonąłem w dźwiękach. Nie byłem w stanie wstać, więc tylko bujałem się lekko w rytm muzyki. Dało mi to niezwykłego kopa szczęścia i pozytywnych emocji. Ogarnęły moje ciało przyjemne ciarki. Doświadczałem płynięcia z dźwiękami a świat dookoła płynął razem z nami. Przyroda przybrała kolory jakie zdobią okładkę albumu LSD. Po paru kawałkach zmieniłem repertuar na Tame Impalę – najczęściej na kwasie słuchałem muzyki elektronicznej, często takiej „pod tripa” jak np. Shpongle. Tym razem chciałem doświadczyć jak najwięcej czegoś innego, ale w pobliżu psychodelii. Kolejne kilka utworów dalej odpaliłem Jefferson Airplane, dżizas! Dosłownie czułem… nie! Ja byłem - wibracją powstającą przy szarpaniu gitary przez ich gitarzystę. I ten boski głos Grace Slick – jej, co ona ze mną robiła.
Po paru kawałkach musiałem odpuścić, to było zbyt piękne, ponadto poczułem pukanie w moje biodro. To Marek Edelman, dał mi znać, że w pobliżu nas kręcą się inni ludzie. Swoją drogą, naszły mnie pewne przemyślenia dotyczące tej sytuacji. Po pierwsze – ciekawe co sobie pomyśleli, widząc trójkę chłopaków ze słuchawkami na uszach. Nie rozmawiających ze sobą ale siedzących w pobliżu siebie, i bujających się do rytmów sowich playlist. Zapewne musiało to być zabawne. Po drugie, pomyślałem co by było gdyby, ktoś obcy do nas podszedł. Niekoniecznie w tym momencie, ale np. wtedy gdy każdy z nas przeżywał silny peak. Chłopaki mieli zamknięte oczy, ja odlatywałem z tornadem myśli i tajfunem będącym zarazem czarną dziurą. Co by się stało, gdyby ktoś nas z tego „wybudził”?! Po tripie rozmawialiśmy o tym dosyć burzliwie i doszliśmy do wniosku, że mogłoby się to skończyć szeregiem nieprzyjemnych albo bardzo trudnych do ogarnięcia sytuacji. Następny trip z takimi dawkami LSD, planujemy odbyć w jeszcze bardziej odludnym miejscu niż ta magiczna polana.
Spojrzałem wreszcie na tę grupę ludzi, było widać że postanawiają zostać tu na dłużej i bardzo starają się unikać spoglądania w naszą stronę :D Wujek Adi został przez nas poinformowany o statusie naszej sytuacji. Postanowiliśmy wstać i ruszyć dalej przez wielki park. Ogarnęliśmy rzeczy, posprzątaliśmy po sobie i ruszyliśmy w drogę. Szliśmy przez malownicze pagórki. Siły powoli do nas wracały, całkiem dziarsko się nam wędrowało. Byliśmy nawet w stanie trochę opowiedzieć o swoich przeżyciach na peaku. Przy tym co róż przerywaliśmy dyskusje na podziwianie niebywałych pejzaży, jakie malowała nam przed oczami, otaczająca przyroda. Po pewnym czasie szło się nam już bardzo dobrze i z górki. Dotarliśmy do miejsca z jeziorkami w otoczeniu małych zielonych polanek. Postanowiliśmy przysiąść jeszcze na trochę na jednej z nich. Rozłożyliśmy się, tym razem od razu zabierając się za konsumpcję kolejnych smakołyków. Żelki, batoniki, ciastka, no jak dzieci - niezdrowo, sam cukier i bez owoców xD Wyjąłem mój gadżet na tripa - drewienko palo santo - po czym zacząłem próby okadzania okolicy. Na początku coś mi nie szło, w silnym słońcu nie widziałem płomienia. Wreszcie się udało, nie kryłem zadowolenia i satysfakcji. Chłopaki zaczęli żartować z mojego sukcesu, włączył się czarny humor.
- ah uwielbiam zapach palo santo o poranku!
- widzę stertę palących się Wietnamczyków, poruczniku, czuje pan ten zapach? Tak, to… PALO SANTO!!
- więcej tego PALO SANTO!
Potem każdy z nas oddał się jeszcze na parę chwil swoim tripom. Leżeliśmy na plecach, podziwialiśmy niebo i rozpościerające się nad nami korony drzew. Wyjąłem mój notatnik, zacząłem szkicować okolicę, przy okazji rozmyślając. Powróciłem myślami do prehistorii, która była już bohaterem wizji w tym dniu. Zaczęło mnie nurtować powstawanie języka - dokładnie chodziło mi o to, jak język mówiony - którym zapewne posługiwano się najpierw - został „ugraficzniony”. Jak mowę zamieniono na znaki? Jak wypowiedziane „A” stało się „A” napisanym. I dlaczego ma taki kształt a nie inny? Próbowałem myślami wyobrazić sobie tę sytuację, chciałem „wrócić” do tamtego momentu w historii ludzkości przez drzwi mojej wyobraźni. Niestety nie udało mi się, co chwilę coś mnie rozpraszało ale chęć odkrycia procesu powstawania mowy pisanej pozostała. Mam zamiar przyjrzeć się tej tematyce w wolnej chwili. Jeszcze trochę poleżeliśmy aż wreszcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Według mojego planu, dotarliśmy do pamiętnego rozwidlenia dróg, które mijaliśmy na początku naszego tripa. Naszą wędrówką tego dnia, utworzyliśmy swego rodzaju pętlę, znak nieskończoności…
Szliśmy dalej, mieliśmy w zanadrzu powrót na pętlę tramwajową, dojazd do mnie do domu po bagaże a potem podróż do Marka Edelmana. Spacer powrotny na przystanki przebiegał dosyć spokojnie. Sporo dyskutowaliśmy o przeżyciach i przemyśleniach, „A” nie dawało mi długo spokoju. Faza powoli słabła, chociaż efekty wizualne jeszcze się utrzymywały. W pewnym momencie wędrówki, skupiłem się patrząc przed siebie. Obraz zaczął przybierać formy jak w kalejdoskopie, mnożył się niczym ruchome fraktale.
Dotarliśmy do tramwajów, wsiedliśmy do jednego z nich. W nozdrza rzuciła mi się woń potu i stęchlizny, która osiadła w pomieszczeniu tramwaju. Miałem wrażenie, że to zapachy z całego dnia pracy tej poczciwej maszyny. Eh, no tak, wzmocnione odczuwanie bodźców, co począć. Podróż trochę się dłużyła, w pewnym momencie zrobiło się trochę nieprzyjemnie. Nie będę wdawał się w szczegóły, ale zaznaczę - bo warto - że Gąsienic Jacuch przyszedł z pomocą. Wystarczyło samo wspomnienie o jego istnieniu a negatywne napięcie odeszło jak ręką odjął. Ponadto postanowiliśmy w połowie drogi wysiąść z tramwaju, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i popodziwiać miasto. Okazało się to świetnym pomysłem, jeszcze trochę spaceru po starówce dało nam sporo dobrej energii i pozytywnych przemyśleń. Ja przy okazji, pierwszy raz widziałem moje rodzinne miasto będąc na kwasie. Ten fakt bardzo mi się spodobał, zawsze lubiłem moje miasto ale w tamtym momencie, czułem z nim wyjątkową jedność a nawet dumę z mieszkania w nim.
Znowu dotarliśmy na przystanki tramwajowe, ruszyliśmy do mojego mieszkania. Przyjaciele zwrócili uwagę jak bardzo dobrze rozumiem się z moim kotem. Powiedzieli mi, że to wręcz widać, jak mój kot zestrojony jest ze mną. Swoją drogą kot w dotyku na kwasie - polecam. Ogarnęliśmy się w miarę sprawnie i ruszyliśmy na dworzec autobusowy. Mieliśmy jeszcze sporo czasu, spałaszowaliśmy kolejne niezdrowe żarcie tego dnia, kebaby - ale no tak dobrze wchodziło, co zrobić.
Dalsza część podróży przebiegała spokojnie już do samego końca. W autobusie słuchałem Laboratorium Pieśni. Żałowałem trochę, że nie odpaliłem muzyki tych wspaniałych dziewczyn znacznie wcześniej. One potrafią przenieść człowieka w totalnie inną galaktykę i odmienne stany świadomości, nawet bez używek.
U Marka Edelmana w domu, około północy, nasze tripy się skończyły. Zgodnie stwierdziliśmy, że poza chwilowymi przypływami skomplikowanych i trochę smutnych myśli, znaczne fragmenty naszych tripów były bardzo pozytywne. Każdy z nas wyniósł z nich niesamowite przeżycia, tony pozytywnych emocji i dobrej energii. Spacery na kwasie - sam proces chodzenia - uznaliśmy za bardzo przyjemny. Szczególnie pod koniec działania substancji, nazwaliśmy to uczuciem wielkiej dziarskości.
Na tym kończę moje dzisiejsze sprawozdanie. Mam nadzieję, że nie zanudziłem Ciebie Drogi Czytelniku. Zapraszam do dyskusji i pozdrawiam :)
*Imię Jacuch, Gąsienic odziedziczył po Żółtej Magnetycznej Gwieździe, ale myślę, że chyba nie muszę tutaj nikomu tego tłumaczyć, prawda?
- 6073 odsłony