poza wszechświat.
detale
raporty panszaman
- Don Mescalito - najlepszy tatuażysta w mieście.
- Istotyto.
- Wielki Kreator.
- Randka z Changą. Przyrodniczy film nD o życiu.
- Niezłe wariactwo. Psychodeliczny miks z potężnym DMT.
- Miłe spotkanie z duchem Łysic.
- LSD w krysztale.
- Wigilijny szał popigulonego Misia.
- Największy bad trip starego kwasiarza.
- Generator Chmur.
poza wszechświat.
podobne
Witam. Tytułem wstępu pragnę zakomunikować wszystkim osobom niezdrowo zainteresowanym treścią tegoż trip raportu, iż wszystkie opisane w nim sytuacje są jedynie wytworem mojej bujnej wyobraźni. Wszystkich innych zapraszam do lektury:-)
Historia działa się 2 lata temu, parę dni po sylwestrze. Ponieważ bardzo dużo paliłem; rzuciłem latem papierosy i naprawde dobrze się z tym czułem. Postanowiłem pójść za ciosem i przestać jarać gańdziuszke. To było moje postanowienie noworoczne, w którym ostatecznie wytrwałem 11 dni;-) Jako, że w tym okresie zamknąłem się w domu z nikim nie kontaktując, mój Brat (nie rodzony, ale brat;-) ) dalej zwany O. w trosce o moje samopoczucie przyniósł porządną paczuszkę Szałwi Wieszcza. Bardzo mocnej Szałwi zresztą (ekstrakt x30 na moje oko). Do tej roślinki zawsze podchodziłem z wyjątkowym szacunkiem, gdyż widziałem, jak targa moimi znajomymi (niektórzy rozdygotani płakali nie mogąc wytrzymać stanu).
Paczuszka leżała sobie na segmencie w naszym hmmmm... "statku kosmicznym", czyli pomieszczeniu piwnicznym, w które włożyliśmy z przyjaciółmi sporo krwawicy, by czuć się tam lepiej, niż w domu. Zbliżał się weekend, a w tamtym czasie weekend równał się kwasowemu tripowi. Były to "tańczące grzybki". Przykładałem wtedy dużą wagę do obrazków na kartonikach i ... w sumie, to nadal przykładam;-) Raczej nie było to stricte LSD (stwierdzam tak, gdyż było cierpkie w smaku, a LSD jest bezsmakowe i miało nieco inną strukturę), ale tak naprawde nie ma to żadnego znaczenia.
Nocny trip we dwóch w naszym "statku". Czyli wiadomo: doznania bardziej introwertyczne, aniżeli miałoby to miejsce na łące, czy w lesie latem za dnia, gdzie odbiór natury byłby kwintesencją przeżyć. Rozmawiamy z O. o życiu "tam"- jak nazywam zaświaty. Uwielbiam te rozmowy, gdzie nie ma niedomówień i raz za razem wypowiadamy cholernie mądre sentencje. Przyglądamy się, jak zwykle w tym miejscu, naszym braciom z Zeta Reticuli i innych planet, którzy odwiedzają nas, gdy tripujemy w pomieszczeniu upstrzonym kolorowymi lampkami i fraktalami na ścianach, lecz w delikatnym półmroku. Analizujemy sobie poprzednie wcielenia i nasze spoinowacenia z innymi ludźmi popijając piwko. Wszystko ładnie pływa, kołysząc naszą łajbą na boki, a my częściej rozmawiamy oczami, emocjami, czy myślami, aniżeli słowami. Mija 5 godzina, odkąd zarzuciliśmy po kartonie i gdy kolejna fala odpływa, a my czujemy, że to już jest ta słabnąca (choć świadomi, że jeszcze parę takich fal nastąpi) postanawiamy po mojej namowie zapalić Szałwi. W normalnej sytuacji zapalilibyśmy MJ na podbitkę, ale przecież ja nie jaram hehhe.
Nabijam szkiełko potężną rośliną i upominam O., żeby przypadkiem nie przesadzić z ilością wciągniętego do płuc dymu. Rozpalam... Zapomniałem się... Przecież Szałwi w ogóle nie czuć przy paleniu... Pełne moje płuca wypuszczają olbrzymią chmurę. Olbrzymią... Wystraszyłem się, że będzie za mocno, że przesadziłem... Podając O. szkiełko mówię mu, że przegiąłem, że za moment będe miał bardzo grubo. O. patrząc na mnie z zainteresowaniem ściąga, jak przystało na Brata równie potężnego bucha. W tle przez cały czas leciały psybienty. Jakaś składanka Johnnego Blue.
Muszę przyznać, że nie byłem przygotowany na to, co miało się stać. Ruszyliśmy z prędkością ponadświetlną, aż nas wgniotło (mnie w fotel, a O. do podłogi, na której leżał). Nie zdążyłem zapiąć pasów hehe. Oczywiście ocena czasu jest całkowicie niemożliwa w takim stanie, więc subiektywnie lecieliśmy nie wiadomo gdzie z tą nieprawdopodobną prędkością jakieś 20 min. (wątpie, żeby dłużej, jak minutę). Zdążyłem wtedy powiedzieć jedynie, że 7 lat zajmie nam uporządkowanie w głowach tego, co się dzieje. Nagle plum. Wynurzyliśmy się. Znacząco zwolniliśmy. Ujrzałem wtedy przy otwartych oczach mury miasta. Złotego miasta. Eldorado. Czułem kontakt jakiejś potężnej, lecz życzliwej istoty. Zamknąłem oczy i zamiast klasycznych fraktali zobaczyłem mrok. Było cholernie ciemno, ale troche poniżej punktu, który mógłbym ocenić, jako środek i lekko z lewej od niego dostrzegłem małą kolorową kropeczkę. Zbliżyłem się do niej, więc ona się powiększyła. I oto obserwowałem cały Wszechświat! Z zewnątrz!!! Widziałem nadal małą kropkę, w której zawarte jest wszystko, a dookoła niej bajecznie kolorowe wstęgi energii na wzór pola elektromagnetycznego. Otworzyłem oczy. Znowu widzę zarys Złotego Miasta. Od teraz wszystko widzę przez mgłę. Ta mgła, jak mniemam to moje ciało eteryczne. Muszę co chwila mrugać oczami, żeby mgła wybledła na tyle, bym coś widział. Bałem się, że zostanie mi już taki tik mrugania... Patrzę na O. On podobnie, jak ja w ogóle się nie rusza. Mówimy, że niby możemy się ruszac, tylko po co? Nie wiem, czy moglibyśmy się poruszyć. W zasadzie nasze dusze nie znajdowały się w ciałach, a ciężko kierować autem nie będąc w środku. O. wygląda bardzo śmiesznie: jego głowa jest od razu połączona z nogami i rękami, jakby zniknął mu tors. Twarz ma wypełnioną abstrakcją z przewagą trójkątów. W drodze pomiędzy nim a moimi oczami moje palce wiją się, jak harmonijka i wydają się mieć 1,5 metra długości. Znajdujemy się w jakiejś niesamowitej przestrzeni. Tak wielowymiarowej, że aż nie do opisania (wiadomo hehe). Wszystko pływa, ale inaczej, niż zwykle. W zasadzie, to tak jak zwykle wszystko się skręca (na "tańczących grzybkach" dużo jest tych małych spiralek), ale dodatkowo jeszcze jakby te spiralki zaginały się do wewnątrz w innej płaszczyźnie, jakby źrenice zmieniały swój kształt oprócz zwyczajowego "biegania oczu". Świetnie to widać na fraktalach na ścianie. Jesteśmy cały czas w jednym takcie muzyki sic!, a minęły nam już dwie godziny. W tym czasie wziąłem tylko cztery bardzo płyciutkie oddechy. Rozprawiamy o naszych ciałach. Że jakbyśmy teraz umarli, to w sumie byłby luz i polecielibyśmy sobie dalej. Gdy rozchodziliśmy się do domu było już widno, jak zawsze, gdy urządzamy nocne podróże astralne.
Po tym tripie 9 dni wracałem do ciała, podczas których czułem, że steruję nim za pomocą jakichś sznureczków bezpośrednio z szyszynki. Najgorzej było z lewą ręką, gdzie przez dwa dni czułem, że ona po prostu wisi. Mogłem nią poruszać i w ogóle, ale czułem, że jakoś tak wisi;-)
Nigdy więcej nie paliłem Szałwi na kwasie. Nie wykluczam takiej możliwości, ale jakoś nie ciągnie mnie do takiego miksu. Pozdrawiam wszystkich psychonautów.
P.S. To mój pierwszy TR. Możliwe, że napiszę jeszcze jakiś, w zależności od reakcji czytających. Pozdro.
- 14833 odsłony
Odpowiedzi
Świetny TR, ale mam małe ale'
Świetny TR, ale mam małe ale' - mianowicie brak wniosków. SD to tak majestatyczna roślina, że wnioski mogłyby być bardzo metafizyczne, a tu brak jakiegokolwiek podsumowania. Pozdro!
Może to i lepiej.
Może to i lepiej.
Dobry raport, choć wstępem bardziej się popisałeś.
Następnym razem publikując miks nie zapomnij oznaczyć substancji towarzyszących.
Już tu mnie nie będzie. Perm log out.
Ok.
Dzięki za komenty i rzeczowe uwagi. Wezmę je pod uwagę pisząc inne raporty, chociaż co do wniosków...hmm Nie lepiej samemu je wyciągnąć? No ale zobaczymy na ile sobie poprzypominam i na ile dam rade się otworzyć w pisaniu.
To tylko sen samoświadomości.