spotkanie opłatkowe, czyli krótka opowieść o imperialnych skurwysynach.
detale
spotkanie opłatkowe, czyli krótka opowieść o imperialnych skurwysynach.
podobne
Cześć. To będzie pierwszy i prawdopodobnie ostatni (:D) raport w moim życiu. Nie chodzi o to, że wbrew temu co mówiłem wczoraj nie zamierzam więcej ćpać, ale dlatego, że chyba nigdy więcej nie przeżyje czegoś tak głębokiego i realnego jak to.
Przećpałem już wiele. Nie za dużo, ale wystarczająco by zauważyć wpływ tych wszystkich substancji na mój obecny stan psychiki i zdrowia. Począwszy od marihuany, którą kocham i jeszcze bardziej nienawidzę, dorastałem w latach złotych dla handlu mefedronem (pozdrowienia dla wszystkich przeruchanych kolegów), grzyby, nboomy i inne bardziej lub podobne fenyloetyloaminy i ten nieszczęsny kwas. Mniej więcej w takiej kolejności.
Gdzieś tam okazyjnie przewinęły się jakieś alpry i zolpidemy, miałem półroczny ciąg na DXMie gdzie szczułem psychikę swoją i mojego przyjaciela dziennymi dawkami rzędu dziewięciuset miligramów. Do ostatnich większych wtop zaliczyłbym chyba moją prawie ośmiomiesięczną przygodę z ketonami w okresie luty - października roku pańskiego dwa tysiące piętnaście (moje nerki do dziś dzień mają mi ten rok za złe; jakoś im się nie dziwię. Zafundowałem im istny holocaust). W ostatnim czasie skosztowałem jakiś opio - na szczęście bez większej miłości.
Mam dwadzieścia cztery lat, wołają na mnie Misza a to będzie opowieść o tym jak zatrzymałem czas i odnalazłem miłość.
To spotkanie planowałem od dobrych dwóch miesięcy. Miało być magicznie i miło. Chciałem dla wszytskich stworzyć niepowtarzalny, wyjątkowy klimaty - tak by każdy po zażyciu kartonu z torowego marketu czuł się dobrze i swobodnie. W wielkim skrócie miała to być okazja do tego bym mógł spotkać się z przyjaciółmi poznanymi w nowym miejscu, po przeprowadzce, przed wyjazdem do rodzinnego domu na święta.
t0 - Sobota. Godzina mniej więcej 16.00, może ciut wcześniej. Pierwsza dwójka zjawia się w drzwiach. Przyszedł mój przyjaciel A wraz z swoim znajomym B. Czysta kurtuazja, po jakichś czterdziestu minutach zarzucamy, w ramach przygotowania około 150mg MDMA wraz z 100mg MXP (lub DND - wybaczcie pewności, podobnie z dawkami, waga była za dziesięć złotych z allegro a ja sam jakoś nie kwapiłem się do tego by sprawdzać co konkretnie się tam wyświetla - co jak się przekonacie było kluczem do tej opowieści.)
t1 - Otwieram jakieś piwo, najprawdopodobniej zawitała moja znajoma C. Jest mi ciepło i przyjemnie.
t4. - Godzina 20.00, przyszły ostatnie zaproszone osoby D i E, na które czekaliśmy z kartonami. Jako, że przesyłka z tora nie przyszła na czas to zamiast kwadracików 220umg LSD zarzucam 1pLSD - substancje o której nie wiem praktycznie nic poza to, co naprędce przeczytałem w internecie. Do tego dorzucam kolejne 150mg MDMA i 100 mg któregoś z tych dwóch dostępnych tu dysocjantów. Od tej pory nie widzę sensu pisania przedziałów czasowych, bo czas przestał funkcjonować w sposób prawidłowy. Przez następne dwadzieścia cztery godziny działy się rzeczy fantastyczne. Od mojego zawiasu na wejściu kartonu poprzez najpiękniejsze w świecie wizualizacje; ktoś na laptopie zapuścił jakąś fantastyczną nutkę, na ścianie światło projektora pokazało przepiękny krajobraz, deszczową ulicę malowaną w stylu Van Gogha. Nagle wszytko to co widziałem zamieniło się w prześwietlonym, doskonale ostry i bajecznie piękny obraz. Jedna ze znajomych F przyszła ze swoim facetem, nie wiadomo skąd przytargali z sobą ogromnego, dmuchanego helem psa i mnóstwo świecących, tandetnych, migoczących ledowymi lampkami doczepianych uszu.
Ktoś się pożegnał, zostaliśmy właściwie w czwórkę lub piątkę - nie jestem pewny co do jednej osobistości, która przewijała się przez moje mieszkanie.
Nad ranem, gdy zrobiło się już mniej kolorowo a bardziej nieznośnie wytoczyliśmy cięższe armaty - weszła amfetamina. Pierwsza kreska zadziałała cudownie - tak jakby podbija wizualizacje, zaś mi wróciła pewność siebie i chęć do rozmów. Dosiadłem się do kolesia, którego właściwie kompletnie nie znałem i zaczęliśmy pierdolić jakieś debilne gadki.
t8 - zejście stało się faktem. Amfetamina totalnie wyparła działanie 1pLSD, kończyło się nam piwo. Przez dobrą godzinę próbowaliśmy zamówić taksówkę z dwudziestoma browarami. Istny koszmar i cała masa zażenowania. Ale było warto.
t8/t24 - Kolejnych godzin tak jakby nie było. Dojadałem fety, ktoś nam przyniósł więcej MDMA więc żarliśmy jedno i drugie na zmianę. W końcu miałem dość tego pierdolenia, postanowiłem zarzucić jakieś benzo w bliżej nieokreślonej dawce i iść spać. Zjadłem definitywne za mało bo prócz utracenia możliwości chodzenia mój mózg wciąż odmawiał wyłączenia się.
Bliżej t24 - Kurwa. Nie wiem kto i skąd wpadł na pomysł zadzwonienia po mefedron. Pierwszy strzał 200mg poszedł iv, niestety podskórnie. W momencie pisania tego tekstu, blisko dobę po tym wydarzeniu przedramię nadal płonie mi żywym ogniem. Dziesięć minut później wkurwiony słabym wjazdem dołożyłem kolejne 200mg, tym razem poszło w kanał. Chuja zadziałało więc bliżej nieokreśloną ilość dojadłem nosem.
W tym momencie mógłbym zakończyć ten raport słabym morałem. Coś w stylu; szkoda pieniędzy na narkotyki, macie jedno zdrowie, blablabla.
Chuja prawda.
Godzina Zero. Kanna. Przecież do tych dysocjantów zamawialiśmy jakieś gówniane kanna. Nigdy nie paliłem żadnych kannabinoidów poza jedynym słusznym THC. Mimo walenia wszystkiego co się da po kablach irracjonalnie uważałem, że palenie lub vaporazywanie czegoś jest skrajnie idiotyczne.
Ostatnie co pamiętam, to jak przyjaciel, który zamawiał cały towar powiedział “Ej ziomuś, masz tego wkurwo za dużo, tego się pali po około 1mg.” W cybuchu bongo znajdowało się jakieś +/- 100mg MDMB-CHMICA - najpotężniejszej substancji z jaką miałem kiedykolwiek do czynienia. Odjęłam jedną trzecią, podpaliłem i spaliłem wszystko za jednym razem.
Położyłem się na takiej jednej poduszcze z sypkim styropianem, ktoś zapytał mnie jak tam. Ja odpowiedziałem “Nic, to gówno działa”. Nie wiem ile czasu minęło gdy współlokatorka złapała mnie za ramię i zapytała “Kochanie, wszystko w porządku?”
Te słowa okazały się być zaklęciem. Czas przestał istnieć. Nie zatrzymał się, zwyczajnie jeden z tych wymiarów odpowiadających za przemijanie wyparował. Zrobiło się znacznie jaśniej, w oknie dachowym widziałem wirujący wszechświat. Zaciągnęłam się powietrzem - pierwszy raz w życiu tak naprawdę oddychałem.
Nadal byłem w tym samym miejscu, widziałem te same twarze ale wiedziałem, że te osoby nie są tymi, z którymi spędziłem noc. W tym pytaniu współlokatorki wyczułem całą masę troski ale tak jakby i żalu. Nie pytała mnie o tą chwilę, ona zapytała mnie o całe te moje życie. Przecież zszedłeś na ziemię z misją, miałeś bardzo kurewsko ważne zadanie a ty zmarnowałeś ten czas na ćpanie, ruchanie i, o kurwa... ty zakochałeś się w tej projekcji.
Uściślając; świat w którym żyjemy stał się laboratorium. Zaś my - moi biedni współtowarzysze w podróży byliśmy nieśmiertelnymi, perfekcyjnymi istotami schodzącymi czasami na długie lata do laboratorium by badać coś, dla kogoś kogo zwaliśmy Architektem. Widać tu mocny wpływ filmu “Mr. Nobody” w nieco bardziej creepy wersji. Ja zamiast podołać misji zakochałem się w jednej z nieistniejących tworów w laboratorium - pani X, mojej byłej dziewczynie z którą spędziłem najpiękniejsze pięć lat życia.
Gdy moja współlokatorka to odkryła sceneria pociemniała zaś do mnie przemówił sam Architekt. I poddał mnie próbom. Obecne w mieszkaniu osoby stały się personifikacjami moich życiowych decyzji i poczynań. Rozmawiali na jakieś tematy, szybko dyskutowali a ja zgadzając się z nimi lub nie wypełniałem swojego rodzaju test, który jak się zdało zwyczajnie oblałem.
Następne co nadeszło do rozkaz ponownego zejścia do laboratorium i poszukiwania odpowiedzi. Zamieniłem się w miliardy jasnych punktów i za sprawą Architekta poszybowałem w dół, przelatując przez miliardy światów.
Obudziłem się na ziemi. Z najstraszliwszym wrzaskiem jaki kiedykolwiek z siebie wydałem na ustach. Trójka moich przyjaciół musiała mnie trzymać, podobno strasznie się miotałem. Nie krzyczałem, bo byłem przerażony. Wrzeszczałem bo było mi żal opuszczać bezczasowy Pokój dla tego debilnego, niedoskonałego świata. Zostałem tu z misją, której nawet nie pamiętam celu. Sam. Na pierdolonym wygnaniu.
To tak z grubsza. W pokoju rozegrało się jeszcze kilka wątków, acz wydają się za bardzo osobiste by wylewać je w internetach. Chciałbym z tego miejsca podziękować wszystkim za to przeżycie, bo pomimo niezłej fazy było ono cholernie pouczające.
P.S.
Panie B. Zamówione u Twojej starej browary jeszcze nie dojechały, weź ją tam pogoń ;/
- 17089 odsłon
Odpowiedzi
No, tak. Szkoda tylko, że
No, tak. Szkoda tylko, że trip raport ograniczyłeś do zdania: " Przez następne dwadzieścia cztery godziny działy się rzeczy fantastyczne."
No niestety. Zapisałem tyle,
No niestety. Zapisałem tyle, ile pamiętam.
Misza.
Objaśniam
Ta rozkmina to nie tyle wpływ Mr. Nobody co całkiem trzeźwo postawiony paradygmat ludzkiej egzystencji. Architektem jest Twoja dusza a "misją" zaopatrywanie jej w energię.