nie do końca spełnione nadzieje
detale
nie do końca spełnione nadzieje
podobne
Niniejszy tekst to opis i podsumowanie doświadczeń moich dwunastu sesji ayahuascowych odbytych na przestrzeni trzech miesięcy.
Sam w zasadzie nie wiem co było bezpośrednią inspiracją dla zainteresowania się tym tematem. Mam sporo dolegliwości cielesnych - przede wszystkim chorobliwą otyłość (a wraz z nią nadciśnienie, cukrzycę i słaby wzrok), kłopoty z tarczycą oraz problemy autoimmunologiczne. Także sfera ducha ciut szwankuje. Depresja to może zbyt wielkie słowo, ale czuję się wyobcowany z tego świata, nie mogę znaleźć swojego miejsca w życiu i czuję się zdezorientowany (nie wiem, co jest dla mnie ważne i warte starań). Panaceum na te wszystkie bolączki miała być właśnie ayahuasca, która leczy jakoby nawet nowotwory, uwalnia od najcięższych nałogów i daje odpowiedzi na nurtujące pytania egzystencjalne. Tak przynajmniej wynika z większości entuzjastycznych internetowych doniesień czy filmów na YouTube. Nie ukrywam także, że pewną rolę pełniła też ciekawość i chęć przeżycia nowych przygód.
Postanowiłem więc ją wypróbować, zwłaszcza że w zasadzie to nic nie tracę (brak ryzyka uzależnienia czy uszczerbku na zdrowiu), a mogę jedynie zyskać. Zamówiłem więc szybko na eBay potrzebne składniki i za tydzień miałem je już w domu. Jako że zniechęcała mnie klasyczna metoda przygotowywania napoju (wielogodzinne gotowanie wywaru i nieuniknione po wypiciu wymioty), a nie czuję się na siłach dla dokonywania samodzielnej ekstrakcji czystych alkaloidów, to zdecydowałem się na przyjmowanie ziół w kapsułkach.
Zanim zacznę opisywać konkretne tripy, to może najpierw podam kilka uwag wspólnych dla wszystkich moich psychodelicznych przeżyć. Otóż jest to jakby film, w którym jest się jednak uczestnikiem i głównym bohaterem, a nie jedynie widzem. Stąd też moje zaangażowanie emocjonalne było odpowiednio większe. No bo ciężko zachować spokój, gdy się umiera, spotyka Boga, albo jest się poddawanym jakimś zabiegom chirurgicznym. Powiem wprost - często mało nie posrałem się ze strachu, a po ceremonii byłem cały mokry od potu. Także określenie "film" czy "wizje" nie jest do końca precyzyjne, gdyż ja tak naprawdę niczego nie widziałem i nie słyszałem, ale tylko WIEDZIAŁEM (byłem świadomy) co się ze mną i wokół mnie w tej wizji dzieje. Cały czas miałem także nad sobą kontrolę i poprzez zwykłe zamknięcie/otwarcie oczu mogłem wybierać, czy chcę być mentalnie TAM, czy też TUTAJ. W razie potrzeby byłem w stanie pójść do łazienki za potrzebą (acz przyznaję, że trochę chybotliwie), zamknąć okno czy napić się wody. W trakcie sesji kapsułkowej się nie wymiotuje, jednak dobrze mieć w pobliżu wiaderko, żeby nie trzeba było chodzić na siku. Oddawanie moczu pełni tu funkcję rytualnego oczyszczenia (w miejsce wymiotów), podobnie jak obfite pocenie się, intensywne oddychanie czy mentalne wydalanie nieczystości. Ceremonia ayahuasci przypomina silne zatrucie pokarmowe - organizm interpretuje zioła jako truciznę i jest przekonany, że za chwilę umrze. Walczy o życie, miota się w mentalnych konwulsjach i za wszelką cenę próbuje wydalić z siebie wszelki - duchowy i materialny - brud. Ważne jest, aby wtedy nie spanikować i nie wołać czasem domowników czy dzwonić na pogotowie. Gdyby było zbyt mocno, to można napić się czegoś, a ciut ulży. Także zaraz po sesji nie należy ulegać żadnym impulsom i lepiej wstrzymać się dobę przed podejmowaniem ważnych decyzji i działań. Ja chciałem zaraz po pierwszej ceremonii biec po księdza (chociaż jestem niewierzący) aby się wyspowiadać, a po innej znów chciałem się oświadczać. :-)
Nie mając zupełnie doświadczenia co do dawkowania ustaliłem na pierwszą podróż podobną dawkę jak przy gotowaniu wywaru (7 g akacji = 90 mg DMT i 110 mg NMT), co się wkrótce okazało niemalże "złotym strzałem" i wystraszyło mnie okrutnie. Czując, że definitywnie przedawkowałem i umieram, próbowałem łapać się kurczowo życia. Miałem do siebie ogromny żal, że skończę tak beznadziejnie głupio i na dodatek zawiodę oraz wpędzę w smutek swoich bliskich. Skamlałem o życie, ale bezskutecznie - przegrałem i musiałem się pogodzić z nieubłaganą konsekwencją swojego wyboru. Umarłem, a moje ciało rozpadło się na małe kawałki i stało na powrót częścią wszechświata. W tym momencie podłączyłem się do kosmicznej świadomości i uzyskałem wgląd w kilka istotnych kwestii. Objawiła mi się tajemnica grzechu pierworodnego ludzkości, istota boskiej cząstki wewnątrz każdego człowieka czy rola grzechu w naszym rozwoju. W międzyczasie podeszły do mnie olbrzymie pająki, które zanurzały we mnie niczym skalpele swe wielkie odnóża i coś tam we mnie manipulowały. W efekcie zabiegu wydzieliłem z siebie olbrzymią fantomową torbiel o wielkości worka kartofli. Było to tak realistyczne, że aż bałem się otworzyć oczy, aby nie zobaczyć leżącej obok mnie obrzydliwej "kluchy". Ostatnią fazą trwającej dwie i pół godziny sesji był ekstatyczny zachwyt i przeżywanie radości z piękna oraz doskonałości boskiej iskry w każdym z nas, o którą to przede wszystkim powinniśmy w życiu dbać, szanować i cenić. Ogólnie było więc mocno mistycznie i odkrywczo. Po ceremonii byłem tak poruszony doznanymi przeżyciami, że aż chciałem biec w środku nocy i budzić księdza, aby wyspowiadać się ze świętokradztwa (poznania tajemnic, które nie powinny być nigdy mnie maluczkiemu ujawnione) i jednocześnie podzielić się tą radością. Jednocześnie uroczyście przysięgałem sobie w duchu, że już "nigdy, przenigdy więcej" nie popełnię podobnie niesłychanej zuchwałości.
Po tygodniu moja "bojaźń boża" nieco jednak osłabła, a w miejsce niej wkradła się jakże ludzka chęć ponownego zakosztowania tego niezwykłego boskiego owocu. Połowę niższa dawka (3,5 g akacji) okazała się jednak ciągle na tyle silna, aby znów przez dwie i pół godziny eksplorować kolejne obszary swej nieświadomości. Nie było przełomowych odkryć odnośnie życia czy wszechświata, ale tematem przewodnim podróży była kontemplacja najpiękniejszych i najbardziej kuszących form grzechu. Bez żadnych zahamowań i z olbrzymią radością pławiłem się w największych dewiacjach i niegodziwościach znanych ludzkości, lecz pomimo tych pokus wybrałem w ostateczności Boga i pozostałem czysty. Zrozumiałem, że mam nałożone "pieczęcie", które chronią mnie od złego i w ostateczności moja wędrówka po ziemskim padole zakończy się pozytywnie. Bardzo mnie to ucieszyło. Zbawienie to więcej, niż wygrana w totolotka.
Na trzecią ceremonię znowu zmniejszyłem dawkę (2 g akacji), przez co trwała ledwie godzinę, ale była za to bardzo komfortowa. Była jakby kontynuacją poprzedniej podróży (co przy ayahuasce jest wręcz regułą), a z wyniesionych z niej nauk wymienić należy zrozumienie wagi i konieczności naprawienia oraz ułożenia poprawnych stosunków ze wszystkimi członkami swojego rodu - zarówno tymi żyjącymi, jak i tymi, którzy już odeszli. Człowiek bowiem jest jak ta gałązka na drzewie - bez współpracy z innymi częściami rośliny (pniem, korzeniami) nie jest w stanie poprawnie i zdrowo funkcjonować. W wizji pojawiły się też jakieś niezidentyfikowane byty, jednak ja nie będąc pewnym czy są one przyjazne czy nie, zdystansowałem się od nich, w rezultacie czego znikły.
Ciekawostką czwartej ceremonii było zobaczenie siebie jako istoty wewnątrz olbrzymiej i skomplikowanej struktury przypominającej ul, obok podobnych mi istot w sąsiednich komórkach tejże struktury. Podobnie jak bateryjka z Matrixa, tyle że nie chodziło tu o jakąś maszynę czy mechanizm, ale o żywy organizm. Czułem się wtedy jak jedna z komórek własnego organizmu lub też pojąłem, że jako człowiek mogę być również taką komórką, która współtworzy organizm wyższy od siebie. Albo obydwie te rzeczy na raz. Motyw ula pojawił się zresztą także później, nigdy natomiast nie widziałem tak popularnych w kulturze masowej wirujących fraktali, węży czy setek oczu.
Piąta sesja nie miała charakteru poznawczego czy odkrywczego, ale zdecydowanie terapeutyczny - doznawałem uczucia wszechmocnej miłości i bezwarunkowej akceptacji, co dawało odwagę i siłę do zmierzenia się z najbardziej dramatycznymi przeżyciami z mojego życia i umożliwiało ich "przerobienie". Zmierzyłem się tu np. z rozwodem moich rodziców, który przeżyłem jako kilkunastoletni chłopak. Zrozumiałem, że zamiast żywić tu do nich jakikolwiek żal powinienem im raczej współczuć - w końcu wychodząc za siebie mieli przecież jak najlepsze zamiary, a że poszło nie po ich myśli to jest to ich wielka życiowa porażka i oni są tutaj największymi ofiarami. Tak właśnie zmieniła mi się optyka postrzegania wielu moich życiowych doświadczeń.
Kolejne podróże nie wnosiły już zbytnio wiele nowego. Były stopniowo coraz krótsze i słabsze, pomimo zwiększanej dawki akacji. Podczas jednej z nich spotkałem tajemniczą żeńską istotę (prawdopodobnie panią śmierć), która uchyliła mi drzwi i zapytała czy chcę poznać co jest po drugiej stronie. Za drzwiami panowała jednak nieprzenikniona ciemność i nie skorzystałem z zaproszenia w obawie, że nie będę mógł przekroczyć ponownie tych drzwi w drodze powrotnej. Kiedy indziej ponownie umarłem, tyle że tym razem w wyniku spalenia. Doświadczyłem także raz gwałtu, co jednak przyniosło w rezultacie ulgę zamiast jakiejś traumy. Miałem też okazję uświadomić sobie i przepracować niektóre "wdruki" czy też "implanty mentalne" w swojej podświadomości.
Podczas ostatniej, dwunastej ceremonii bardzo wyraźnie czułem już chłód, a wręcz wrogość ducha tej rośliny. Dawała mi wyraźnie do zrozumienia, że uzyskałem już wszystko co było dla mnie przeznaczone i niepotrzebnie się dalej napraszam. Także cała linia męska mojego rodu, z którą miałem kontakt podczas podróży, bardzo stanowczo odradzała mi dalsze eksperymenty i wręcz na siłę wyciągała z jej objęć. Dałem więc ostatecznie za wygraną, w końcu sam przeciw wszystkim niczego nie zwojuję.
Reasumując: przebyte sesje nie rozwiązały żadnego mojego problemu zdrowotnego, ani też nie zlikwidowały pojawiającego się okazjonalnie "ściskania w płucach" będącego pozostałością pokonanego już 12 lat temu nałogu nikotynowego. Uzyskałem natomiast odpowiedzi na kilka nurtujących mnie istotnych pytań egzystencjalnych oraz dostałem całkiem sporą dawkę nowych doznań i wiedzy. Moje pierwotne oczekiwania spełniły się więc częściowo. Jak to w życiu...
- 29314 odsłon
Odpowiedzi
Jasno, konkretnie i dojrzale;
Jasno, konkretnie i dojrzale; dobrze się czytało. Sporo czasu minęło od terapii?
Miło, że się spodobało
Od ostatniej sesji minęły dwa tygodnie. Ayahuascowe olśnienia (albo samo ich zrozumienie) przychodzą bardzo często również wiele dni po ceremonii, a nie tylko w jej trakcie, jednak wszystko co miało się pokazać to już chyba wyszło na jaw. Teraz nabieram sił i za parę miesięcy spróbuję znowu - jak nie będzie szło z ayahuascą to spróbuję z psilocybami albo muchomorem czerwonym.
Oczekiwania to nie nadzieje
Czytając raport mam wrażenie, że Twoje nastawienie nie było dobre... Panaceum to z istoty termin abstrakcyjny. Nie ma panaceum. Nie szukaj czegoś, czego nie ma. Nawet ayahuasca Cię nie zmieni, jeśli sam nie zamienisz wziętych od niej lekcji w życie.
Aha, i prawdopodobnie dopiero
Aha, i prawdopodobnie dopiero wtedy choroba zacznie ustępować. Sesja powinna nabrać praktycznego wydźwięku
Dobry raport :)
Przyjemnie się czytało taki opis działania ayahuasci, dobrze opisane przeżycia i oddane emocje. Jeżeli chodzi o Twoje problemy zdrowotne, to tak jak ktoś wyżej nadmienił, nie ma panaceum i duch rośliny oczywiście dał Ci to, czego Ci było chyba najbardziej potrzeba, a nie do końca tego, czego byś oczekiwał, jednak nic straconego, możesz powrócić do zdrowia, wystarczy tylko trochę cierpliwości ;) Pomyśl o tym tak- miałeś dość siły, by rzucić nikotynę, to i będziesz mieć siłę na walkę z nadwagą. Osobiście mogę Ci polecić kombuchę (taki azjatycki grzybek herbaciany)- poczytaj o niej i zrób sobie własną herbatę, a odczujesz poprawę. Do tego wykształtuj sobie nawyk spacerów albo zapisz się na siłownię i powoli zaznajamiaj się ze sportem. Uwierz, że możesz poprawić zdrowie, a tak się stanuie- to psychika jest bowiem czynnikiem determinującym wszystko. Pozdrawiam ;)
https://youtu.be/0_h4wFXMazk
Właśnie mnie olśniło!
Tak podobno właśnie jest jak piszecie, że to nie sama ayahuasca leczy choroby, ale daje jedynie wskazówki jak je pokonać. Tylko że mi nic nie podpowiedziała... Ale zaraz, czy aby na pewno? Pamiętam doskonale, że gdy "umierałem" podczas pierwszej ceremonii to asystująca mi żeńska istota szeptała mi do ucha słowo "torzina". Ja myślałem, że znaczy to "trucizna" albo "zatrucie", jednak teraz właśnie wpadłem na to, że może tu chodzić o TYROZYNĘ. Szybki research w necie wykazał, że jest ona prekursorem hormonów tarczycowych, ułatwia odchudzanie i wpływa na poprawę nastroju. Czyli bingo! Zamówiłem właśnie na Allegro ten suplement i niezwłocznie go wypróbuję. Jednak o rezultatach napisać będę mógł dopiero za jakiś czas.
Niestety...
Po 1,5 miesiąca stosowania Tyrozyny (5 g dziennie) nie odczułem praktycznie żadnej zmiany. A może chodzi tu o Torazynę (Chloropromazyna) - lek psychotropowy stosowany w leczeniu schizofrenii? Tego jednak nie odważę się spróbować.
Hmmm
Po wpisaniu w google tłumacz "tyro" i kliknięciu "wykryj język" wychodzi słowo "czysty" (z litewskiego) a "zina" to wiedza po łotewsku. Być może to nie przypadek.
Jeżeli chcesz się jakoś podleczyć, to proponuję na necie poszukać tzw terapii wodą utlenianią. Ludzie bardzo ją chwalą.
Z resztą, sam taką przez 10 dni z czystej ciekawości kultywowałem, no i zyję. Co więcej, poprawilem o 40 sekund rekord wstrzymywania powietrza, więc wiem ze to działa. Jeśli ludzie mowią, ze im to leczy raka, reumatyzm albo astmę, a ja jako "królik doświadczalny " przezylem, to chyba cos w tym jest. Warto się bliżej zapoznać z tematem.
A jak tam u ciebie jest z jodem. Tarczyca bez niego nie może dobrze funkcjonować , wiec przydaloby się albo kupić suplement, albo płyn lugola- to tez jest opcja "być może pomoże "
Opcji w sumie jest setki- ludzkie ciało to chokernie zawiła maszyna. Życzę Ci, żebyś szybko znalazł tę jedną, która ci pomoże uleczyć ciało.
Pozdrawiam.
https://youtu.be/0_h4wFXMazk