boom boom boom
detale
raporty pantecza
boom boom boom
podobne
Zazwyczaj nie zapisuję trip-raportów, ale tym razem prowadziłem dziennik wyprawy, której częścią był boom festival. A branie LSD-25 jego ważnym dla mnie elementem. Jest to dobra okazja, żeby podzielić się swoimi przeżyciami. Sami oceńcie!
Zacznę od małego opisu skrótów, którymi posługiwałem się w tekście. Są to miejsca festiwalowe. Pojedyncze litery to moi znajomi.
DT- Dance temple, czyli główna scena festiwalu z muzyką psytrance. W nocy grany był hi-tech/full on/dark/progressive psytrance.
CG- Chillout Gardens.
SF- Sacred Fire, mniejsza scena z muzyką głównie instrumentalną.
Niestety nie znam przedziałów czasowych swoich przeżyć. Nie miałem ze sobą zegarka. Mogę zgadywać, że brałem pomiędzy 23, a północą. Efekty zanikały wraz ze wschodem słońca, czyli około 6/7.
Od samego początku boom festiwalu czekałem na ten właśnie dzień. Wybrałem go specjalnie do brania LSD-25, ponieważ line-up najbardziej mi odpowiadał i był zdecydowanie mocno psychodeliczny.
Po zjedzonym obiedzie poszliśmy posłuchać Anushki Shankar na głównej scenie, żeby już się lekko nastrajać. Po jej koncercie mieliśmy iść na Carbon Based Lifeforms, gdzie zamierzałem aplikować substancję. Zapomniałem wziąć kartony z obozu… Wróciłem już profesjonalnie przygotowany. Schowane w kieszeni na zamek były 3 jointy, 20e w banknocie i kartony.
CBL już grali, gdy umieściłem w swojej buzi dwie Shivy, każda po 180ug. Mój kumpel B. zjadł około 30mg 4-Aco-dmt. Niestety bardzo szybko go zgubiłem, a znaleźć się było na prawdę trudno. Ładowało się dosyć szybko i mocno. Miałem ze sobą też czekoladę, ale nie wiedziałem jak się do niej zabrać. Skończyło się na lizaniu i ciamkaniu folii, w której była. Wizualizacje zalewały mi całe pole widzenia, że ledwo widziałem na oczy. Obraz był kolorowy i jasny, jak kalejdoskop z podświetleniem, a był środek nocy. F. lekko pobudzony jakimiś naturalnymi euforykami zaczepiał ludzi z tabliczką „free hugs”. Przytulił kilka osób i dostrzegł w jednej z nich naszego przyjaciela z Francji, Flu! Zawołał mnie, żebym mógł z nim porozmawiać, ale nie byłem w stanie. W ogóle nie rozumiałem, co do mnie mówił. Zrozumienie czegokolwiek było dla mnie wtedy bardzo trudne. Chciałem po prostu być. Siedzieliśmy na ziemi w czwórkę z N. i F., którzy byli trzeźwi. Dosłownie wpadałem w muzykę Carbonów i w niej byłem. Coś jak bycie zawieszonym w próżni. Gdy ktoś do mnie mówił, powtarzałem, że nie wiem, o co chodzi, mając z tego straszną bekę. Nie mogłem zlokalizować „siebie” w tej fali bodźców.
N. wyciągnęła nas na CG, ale uniknięcie DT po drodze, było niemożliwe. Zrzuciwszy z siebie sandały i bluzę wpadłem w tłum ludzi jak diabeł tasmański. Obracałem się w tym psychodelicznym wirze z wielkim, nieznikającym bananem na twarzy i przelatywałem pomiędzy ludźmi. Byłem idealnie zgrany ze wszystkimi, którzy mnie otaczali. Tak samo działo się z muzyką. „Po drodze” spotkałem setki ciekawych twarzy, ale nie potrafiłem się zatrzymać.
Efekty wizualne otaczające główną scenę były rozkręcane z dnia na dzień. Tego dnia było już po prostu za dużo. Wszystko migało, świeciło i przyciągało uwagę. Była to wielka międzyplanetarna dyskoteka dla ufoli. Całość wyglądała jak lądowanie ich statku.
Mocno zgrzany tanecznym krokiem wskoczyłem do jeziora, które było tuż obok. Zostawiłem spodnie na brzegu, które były jedyną posiadaną przeze mnie rzeczą w tamtej chwili. Nagość i wolność od przedmiotów była przepięknym uczuciem. Woda była zimna, przecież był środek nocy, ale pływanie było niesamowicie ciekawym doświadczeniem. Tym bardziej, że wszystko, co widziałem mieniło się kolorami i nieskończenie przemieniało się w obrazy. Podczas nurkowania czułem się jakbym pływał w kwasie, na którym byłem?
Odpłynąłem kawałek od brzegu i obserwowałem to szalone wesołe miasteczko wokół mnie. Wszystko wyglądało jak nie z tego świata. W dodatku nade mną unosił się superksiężyc, który jutro miał być w pełni. Nigdy nie widziałem, żeby był tak ogromny. Mokry, ale zadowolony wpadłem na DT ponownie i znalazłem tam F. Zapytał mnie, czy teraz wiem, o co chodzi. Zdecydowanie odpowiedziałem „TAK!” i wpadłem z powrotem w tłum. Przez to całe pomieszanie obrazu w ogóle nie ogarniałem gdzie jestem i kto się przy mnie znajduje.
Miałem ogromne problemy z odnalezieniem swoich rzeczy, w czym pomógł mi F. Zabrał mnie do CG i gdzieś mu uciekłem, gdy szukał N. Przyciągnęła mnie muzyka, która od razu wciągnęła mnie w głąb siebie albo mnie. Nawet nie wiem, ale uczucie było prze fantastyczne.
Nie znalazł naszej koleżanki, więc udaliśmy się do Visionary Art Museum. Każda czynność w tym stanie zajmowała mi okropnie dużo czasu. Każdy obraz pochłaniał mnie przepotężnie, aż F. musiał mnie od nich odrywać lub sam uciekałem zdesperowany niekończącą się głębią, którą dostrzegałem. Te malowane ręcznie w ogóle były kosmicznie piękne, gdy oglądało się je z bliska, ze względu na dostrzegalne ruchy pędzla. Piszę to, ponieważ było dużo wydrukowanych grafik komputerowych. Próbowaliśmy stamtąd uciec, żeby nie spędzić tam całej nocy, gdy nagle znaleźliśmy się na kanapie naprzeciwko ekranu z prezentacją obrazów. Obok nas siedziała zjarana w chuj Hiszpanka(w dłoni dzierżyła niedopalonego jointa), z którą omawialiśmy każde pojawiające się dzieło. Udało nam się od niej uciec po trzeciej takiej samej pętli, co nie było łatwe. Nasza zaprzyjaźniona amatorka sztuki nie chciała nam odpuścić.
Oglądanie tych obrazów było drakońsko męczące, przez co staliśmy się głodni. Wybrałem sobie veggie burgera w zestawie z sałatką i chipsami(sic!), a na deser Crepes z czekoladą i bananami. Pożerałem wszystko po kolei, bez sekundy przerwy. Smaki aż tańczyły wewnątrz mojej buzi. Przy okazji moje nogi towarzyszyły im w dzikim pląsie, przez nadlatującą z daleka muzykę.
Wyszedłem z jedzeniowego transu dopiero, gdy skończyło się jedzenie. Haj lekko już schodził, więc odpalałem po kolei blanty, ale już wiele nie zmieniały. Nie możliwy był powrót do poprzedniej intensywności tripu. Gdy wschodziło słońce, muzyka stała się po prostu popierdolona. Mind Distortion System zaczynali grać w tempie 152bpm, a kończyli na równych 200bpm. Dla przeciętnej osoby jest to po prostu nie do słuchania. Zostali tylko Ci najwytrwalsi, czyli nadal(i najbardziej) naćpani. Po przyjrzeniu się dostrzegłem, że większość z nich to przećpani weterani psychodelicznych imprez. Wyglądali(pewnie ja też), jakby ta chora muzyka gniotła ich swoimi dźwiękami. Te poranne widoki są bezcenne, co dopiero w takiej skali!
Zaraz obok tego obrazu zniszczenia spory napis „We are Love” mienił się w słonecznym kręgu, otoczony cieniem. Organizatorzy wybrali idealne miejsce, używając rzeźby terenu. Na kwasie wyglądało to jak znak od Boga. Potańczyliśmy trochę do setu Jazzmine i skoczyliśmy do sklepu po ciastka i jogurt. Przepyszne. Nie wiem gdzie to wszystko zmieściłem, ale dokupiliśmy jeszcze lody. Jedzona substancja stworzyła osobny wymiar w moim brzuchu, żeby to pomieścić. Po dojedzeniu ciastek już w hamaku zasnąłem ze stoperami w uszach kończąc w ten sposób mój trip.
Uznałem ten kwas za jeden z lepszych. ze względu na intensywność przeżyć, doskonały set&setting i bardzo wyczerpujące wykorzystanie substancji. Jeżeli ktoś lubi się dobrze bawić z udziałem psychodelików, polecam mu tego rodzaju imprezy. Trzeba żyć!
- 9303 odsłony
Odpowiedzi
Doooobrze, ale za krótko i za
Doooobrze, ale za krótko i za mało szczegółowo!
Tak czy siak - pewnie wybiorę się na Boom następnym razem!