Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

"i na to właśnie czekałem" czyli ukwiały, pomarańcze i magiczne blokowisko.

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
1 kartonik LSD z dość dobrej partii, alkohol w minimalnych ilościach, kubek mocnej kawy
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Podróż z dwoma bliskimi przyjaciółmi i zarazem współlokatorami biorącymi kwas po raz pierwszy - S i P, słoneczny styczniowy dzień, obecny przez większość czasu opiekun - J (też współlokator). Dobre nastroje, długo wyczekiwany trip. Sporo zmian otoczenia - plaża w ciągu dnia, ulice miasta, blokowisko w nocy, mieszkanie kumpla, samochód, jeszcze raz plaża w nocy i na koniec nasze mieszkanie. Mieliśmy do dyspozycji także ostatnią już osobę z mieszkania - H, który podjął się roli kierowcy.
Wiek:
21 lat
Doświadczenie:
etanol, nikotyna, THC (mariuhana, haszysz), BZP+TFMPP, Poppers, amfetamina (raz minimalną ilość), LSD (2 lekkie tripy na połowie kartona), DXM (2-3 plateau), szałwia wieszcza (poziom A), mieszanki ziołowe z dopalaczy (smoke, 3 rodzaje spice, tajfun, red merkury), kilka etnobotanicznych ziółek na poziomie placebo.

"i na to właśnie czekałem" czyli ukwiały, pomarańcze i magiczne blokowisko.

Trip opisywany po upływie długiego czasu. Podawane czasy są więc raczej orientacyjne. Podobnie jak z poprzednimi moimi TR - będzie długo i szczegółowo (tym razem naprawdę aż do przesady). Chcę spisać jak najwięcej z tego, co zapamiętałem. Rola którą staram się spełnić to raczej bycie dobrym kronikarzem niż gawędziarzem. Każdy kto nie poczuł się odstraszony powyższą zapowiedzią jest mile widziany w drugim akapicie, oraz każdym następnym.

Tak jak wspominałem, długo czekaliśmy na to, żeby każdy z nas miał przynajmniej dwa dni wolnego. Początkowo na wyprawę pisało się aż pięć osób. J jest jednak strasznym raptusem jeżeli chodzi o dragi, więc zdążył pożreć swoją część samemu, krótko po tym jak tylko dostał kartony w swoje ręce. H był w tych czasach dość zajętym człowiekiem i nie za bardzo był w stanie wygospodarować kilkadziesiąt godzin wolnego czasu. Poza tym J, jako wytrawny narkojad szybko nakłonił go do odsprzedania mu swojej części. Tripujących została więc tylko trójka, choć w wyprawie brali udział wszyscy, pełniąc tę lub inną rolę.

Pewnego sobotniego poranka zorientowaliśmy się, że termin nam sprzyja. Nikt nie musiał robić niczego do końca tygodnia. P, S oraz ja zaczęliśmy rozplanowywać całą operację. H nie mógł przeżyć tego, że omija go wyprawa. J miał wtedy trochę gorszy okres w życiu i praktycznie nie wychodził z pokoju. Siedząc we czwórkę postanowiliśmy co następuje: H zawozi nas na plażę. Później, z racji że jest styczeń i na zewnątrz jest bardzo zimno mieliśmy udać się do W (kolegi, z którym zdążyłem już przeżyć dwie wspólne mini-wyprawy), który mieszkał niedaleko. Następnie mieliśmy mieć czas do wieczora, żeby dać znać H czy potrzebujemy podwózki z powrotem do nas, czy radzimy sobie sami. Później wychodził na jakąś imprezę, więc nie mógłby już prowadzić. Mniej więcej w momencie gdy chcieliśmy wychodzić, ze swojej pokojo-pieczary zła, wyłonił się wymięty kilkunastogodzinnym snem J. Zapytał czy może jechać z nami, żeby w razie czego robić za przewodnika. Przyznam się szczerze w tym momencie, że miałem pewne obawy związane z jego obecnością. J mówiąc oglądnie, nie był wtedy w najlepszej kondycji, dlatego niepokoiłem się, jak to może wpłynąć na nastrój tripa. Na szczęście J okazał się być świetnym przewodnikiem. Pamiętam, że byłem wtedy pod wrażeniem tego, jak duże miał wyczucie w postępowaniu z podróżującymi, mimo że przecież nigdy wcześniej nie był opiekunem wycieczki. Zanim jeszcze wyszliśmy, P wpadł na pomysł żeby zabrać ze sobą dyktafon i wysłać do nas samych głosowe pamiątki z podróży. Wszamaliśmy więc to co trzeba i wyszliśmy z mieszkania po dość długiej zwłoce.

T: + 0:10: Idziemy do sklepu. Zakupy robię głównie ja. W tamtych czasach ciągle chodził mi po głowie film Las Vegas Parano i koniecznie chciałem powtórzyć numer dr. Gonza z pomarańczami. Miałem plan, żeby po powrocie niepostrzeżenie wejść do wanny z pokrojonymi owocami. Nie dam sobie głowy uciąć, ale wydaje mi się, że miałem nawet nagrany na telefonie, specjalnie w tym celu kawałek Jefferson Airplane - White Rabbit. Nastroje mamy bardzo dobre. Wszyscy są lekko podekscytowani. Idąc do samochodu zauważyliśmy naklejkę "wolny tybet". Uznaliśmy wtedy, że to coś bardzo dziwnego i nie mogliśmy przestać śmiać się z całej sytuacji. Flaga Tybetu? U nas na podwórku? Niemożliwe! Zaczęliśmy nawet robić zdjęcia nieszczęsnej naklejce przyklejonej do jakiegoś samochodu. LSD jeszcze nie zaczęło działać, ale placebo już tak.

T: +0:25: Wsiadamy do auta. Po drodze P zaczyna kłaść się na półce za tylnimi siedzeniami, przyciskać twarz do szyby i robić dziwne miny do innych kierowców. Entuzjazm rośnie, nakręcamy się, że już coś na nas działa. Rzeczywisty efekt, bez tej celowej próby czucia się inaczej byłby jednak raczej słaby czy też ledwie odczuwalny.

T +0:45: Jesteśmy na miejscu. H parkuje samochód i kierujemy się w stronę plaży. Po chwili stąpamy po zmarzniętym piasku. Jest zimno, ale niebo jest czyste i bezchmurne. Mało śniegu. Daje się już odczuć wyraźny wzrost nasycenia kolorów. Promienie słońca bardzo ładnie odbijają się w morskich falach. Nad samą wodą spotykamy łabędzie. S próbuje poczęstować jednego papierosem. Boi się jednak, że ten użre go w palec. - Daję ci peta! Bierzesz czy nie, bo się trochę ciebie boję! - zaczął rozmawiać z ptakiem. Nam pomieszały się trochę słowa i wkrótce papierosy zamieniły się w "cipety". Żartujemy tak jeszcze chwilę, a P nagrywa pierwszą wiadomość na dyktafon: "Na razie jest fajnie, zobaczymy co będzie dalej". Staliśmy na plaży dosyć długo, więc zacząłem odczuwać lekki zawód widząc, że efekty się nie wzmagają. Zacząłem myśleć, że najwyraźniej kwas nie ma więcej do zaoferowania, a wszystkie opowieści, które czytałem i słyszałem są przesadzone i wynikają pewnie z tego, że niektórzy ludzie potrzebują mniej efektów, żeby zrobiły na nich duże wrażenie. Ja jestem z natury raczej zrównoważony, więc zaświtała mi myśl, że większych fajerwerków się nie doczekam. P i S zdawali się być usatysfakcjonowani dotychczasowym działaniem, co przypisywałem temu, że to ich pierwszy raz. Ja przy podobnych efektach przy pierwszym razie też byłem raczej zadowolony. Kiedy później omawialiśmy wspólnie trip, P i S stwierdzili, że też oczekiwali czegoś większego i wcale nie byli aż tak bardzo zadowoleni na jakich dla mnie wyglądali.

T: +1:15: Zaczyna być zimno. Martwię się trochę, że zapomniałem rękawiczek. Co prawda zaczynam już powoli odczuwać ciało inaczej i chłód nie jest specjalnie dotkliwy, ale odmrożenie rąk to już inna kwestia. Tutaj J wykazał się po raz pierwszy. Zauważył, że chowam dłonie w rękawy i dał mi swoją zapasową parę rękawiczek. Bardzo mnie to uspokoiło. Chwilę później J oddał również swoje okulary. Tym razem obdarowanym był S, który zapomniał zabrać swoich ze sobą. S zaczął wszystko oglądać raz jeszcze, tym razem widząc wszystko wyraźnie. Był zachwycony ostrością obrazu. Idziemy odprowadzić H w drodze do W. H i J zagadali się trochę i wysunęli na przód. Musieliśmy pokonać przejście dla pieszych własnymi siłami. Było to nie lada wyzwanie, mimo że była to tylko jednokierunkowa i jednopasmowa droga - w dodatku mało uczęszczana zimą. Samochody zdawały się pędzić bardzo szybko i pojawiać się na drodze nie wiadomo skąd.

T: +1:30: Żegnamy się z H przy samochodzie, ustalając do której godziny możemy jeszcze na niego liczyć. Ja bardzo chciałem zobaczyć jeszcze las na kwasie, więc zawczasu ustaliliśmy że H może nas zawieźć do lasu w pobliżu naszego mieszkania zamiast do samego domu, jeżeli będzie takie życzenie. Zainspirowani łabędziami zaczynamy rozmawiać o ptakach. P opowiada nam, że jemu od zawsze ptaki wydawały się bardzo dziwnymi zwierzętami. - Przyglądaliście się kiedyś jak one się poruszają? Żadne inne zwierzęta tak nie robią. One są jakieś krzywe. - Dywagował tak o swojej niechęci do skrzydlatych, kiedy nagle ptaki zemściły się na nim - najwyraźniej kierowane złością wywołaną przez tak paskudne ich przedstawianie. Konkretnie rzecz biorąc jeden z przelatujących nieopodal ptaków nasrał P na prosto na twarz. Jego mina wyrażała coś pomiędzy skrajnym niedowierzaniem a "jeszcze tylko tego mi było trzeba". W desperackim geście rezygnacji i rozpaczy upadł swobodnie głową w hałdę śniegu. Niestety nie był to śnieg w rodzaju miękkiej puchowej pokrywy, więc P podrapał sobie lekko facjatę malutkimi bryłkami lodu.

T: +2:00: Ponosi nas trochę fantazja i rozmawiamy o wielu rzeczach,  takich jak podobieństwo masek samochodów do twarzy z reflektorami jako oczyma. Porównujemy konkretne sztuki do typów ludzi. - Zobacz, ten wygląda jak jakiś księgowy po czterdziestce albo pięćdziesiątce albo jakiś urzędas. Samochód marki Nissan został porównany do W, do którego właśnie szliśmy. Innym tematem, który nas szczególnie zajął były ozdoby świąteczne. Komentowaliśmy zwłaszcza wiszące postacie św. Mikołajów. Doszliśmy do wniosku, że są dość makabryczne i w ogóle nie kojarzą się z tym co nazywa się powszechnie świąteczną atmosferą. Wytykając tak palcami lampki i stroiki w oknach zaczynamy się niepokoić czy nie wyglądamy jakoś dziwnie i czy nie robimy niczego złego. Co sobie ludzie mogą pomyśleć widząc kilku gości gapiących się w ich okna od dłuższego czasu. Z pomocą przyszedł J zapewniając, że wyglądamy jak zwykła grupa kolesi, którzy wypili najwyżej po dwa piwa i teraz kręcą z czegoś bekę. Trochę nas to uspokoiło, ale postanowiliśmy ruszyć dalej tak czy inaczej. Poszliśmy dwójkami - ja z J oraz P z S. Na mijanej przez nas pętli tramwajowej napotkaliśmy człowieka, na którego ja zupełnie nie zwróciłem uwagi pochłonięty rozmową z J. P i S mocno zaniepokoili się spotkaniem. Zaczęli opowiadać, że nie mogli dojść do tego kim jest mijany człowiek. Raz wydawał się czarnoskórym przechodniem a po chwili ledwie mogącym iść bezdomnym. W rzeczywistości była to młoda dziewczyna ubrana na czarno. Szczególnie P przejął się tym, że zwykłą dziewczynę ocenił jako schorowanego żula.

T: +2:20: Ludzie zaczęli wyglądać dość paskudnie. Wszyscy jacyś wykrzywieni, pokręceni, z dziwnymi grymasami na twarzy, kulejący albo wyginający kończyny w podejrzany sposób. Świat przybrał ponure barwy. Wszystkim przechodniom pod oczyma kładły się głębokie cienie. Co chwilę mijaliśmy kogoś kto poruszał się o kulach, dzieci z zespołem downa itd. Zaczęliśmy przechodzić obok jakiś brudnych zapleczy, spotykać kobiety o żółtych zębach palące tanie papierosy. - Co jest? Trafiliśmy do jakiejś Polski B czy co? - nie mogliśmy pojąć zmiany na gorsze. Okoliczne płoty i szyldy stały się bardzo jaskrawe, ale nie było to specjalnie ładne ze względu na całościowy obraz paskudy i patologii. Byliśmy już na skraju osiedla, na którym mieszkał W.

Zaczęło się nieco ściemniać. J kazał nam chwilę na siebie zaczekać a sam skoczył do sklepu po piwo. Słuchanie nas zaczynało być trudne a nawiązanie rozmowy już prawie niemożliwe, więc chciał mieć jakieś zajęcie. W oczekiwaniu na J humor poprawiła nam sytuacja nazwana przez nas "gówniarz w kasynie". S nie miał akurat, żadnego innego plecaka, więc z braku laku zabrał ze sobą jakiś stary, wysłużony, który miał chyba jeszcze ze szkoły. Ta szkolność była przy tym bardzo wyraźna. S palił papierosa i mi z P wkręciło się, że wygląda jak uczeń gimnazjum na wagarach, palący fajki na jakimś brudnym zapleczu niedaleko sztukowni. Zaczęliśmy to głośno komentować. S podłapał motyw i rozochocony zaczął się tajniaczyć udając, że ukrywa papierosa. Jakby tego było mało, zauważyliśmy, że stoi pod wejściem do osiedlowego kasyna. - Pan sam zobaczy jaki gówniarz! Taki młody a już pali. Jeszcze z plecakiem, pewnie na wagarach jest. Jeszcze go do kasyna ciągnie! Pewnie dostał od rodziców na składki szkolne i teraz przepuści wszystkie pieniądze! - przygadywaliśmy S, a on udawał, że waha się czy wejść do kasyna zaglądając przez okna do środka. Z nasilenia efektów nie za bardzo zdawaliśmy sobie sprawę, chociaż nasz stan na pewno był bardziej zaawansowany niż na plaży. Z powodu dużego zaangażowania w rozmowy nie skupialiśmy się specjalnie na świecie zewnętrznym, a wystarczyła tylko chwila wzmożonej uwagi żeby odczuć dużo więcej. Prawdę tę odkryliśmy kilkanaście minut później.

T: +2:40: J wrócił ze sklepu zastając nas w dużo lepszych humorach niż wtedy, kiedy się z nami ostatnio rozstawał. Skierowaliśmy sie na osiedle, na którym mieszkał W. Było to blokowisko, do którego wchodziło się przez coś w rodzaju krótkiego tunelu. W swoim pierwszym TR opisywałem "efekt bramy" czyli punkt, za którym faza gwałtownie i diametralnie się wzmaga. Wejście na blokowisko okazało się być właśnie taką psychodeliczną bramą. Przed samym przejściem natknęliśmy się jeszcze na coś przypominającego wklęsłe płaskorzeźby przedstawiające kontury ludzkich postaci. Spędziliśmy kilka minut próbując się bezskutecznie w nie wpasować. Przechodząc przez tunel zauważyliśmy znajdujące się w nim murale przedstawiające najbardziej znane obrazy, takie jak "Krzyk" Muncha czy też "Dama z Gronostajem" da Viniciego. P był skłonny zostać, żeby je podziwiać. Ja jednak chciałem zejść wreszcie z zaludnionych chodników i zatrzymać się w bardziej zacisznym miejscu. Ruszyliśmy więc dalej. Dosłownie chwilę po przekroczeniu bramy, przystanęliśmy na chwilę z jakiegoś powodu.

Do tego momentu tripa, mimo że bawiłem się całkiem nieźle, czułem pewien niedosyt. Zaczynało się już ściemniać a ja wciąż nie miałem prawdziwych wizuali, o których tyle się naczytałem. Wtedy zdarzyło się coś, czego chyba nigdy nie zapomnę. Spojrzałem na pustą przestrzeń pomiędzy dwoma blokami i nagle zauważyłem, że budynki zaczynają się wyginać tak mocno, że ich szczyty nieomal się dotykają. Byłem tak głęboko tym poruszony, że aż westchnąłem. - Na to właśnie czekałem. - rzuciłem w eter nie odrywając wzroku od tańczących bloków i wskazując na nie palcem. P i S z początku nie zrozumieli o co mi chodzi, zaczęli więc wpatrywać się w dal, w kierunku który wskazywałem. Po chwili doświadczyli tego samego co ja. Wszyscy umilkliśmy podziwiając niesamowity spektakl, który zaczął rozgrywać się przed naszymi oczyma. Zupełnie nie zwracałem uwagi na przechodzących obok mnie ludzi. Byliśmy tak zaabsorbowani tym co widzimy, że nawet ich nie widzieliśmy. Tak jak wspomniałem, był początek stycznia, zaraz po świętach. Było już trochę ciemno, więc po chwili w oknach zaczęły mrugać dziesiątki lampek bożonarodzeniowych. Zadziwieniu i zachwytom nie było końca. Jedyna rzecz jaką udało się nam zrobić to opuszczenie chodnika i wejście na niewielką górkę.

T: +3:00: Euforia. Wciąż nie możemy uwierzyć w to, jak niesamowite jest blokowisko styczniowym wieczorem. Różnokolorowe światła i światełka są po prostu wszędzie. Obracamy się dookoła własnej osi chcąc więcej i więcej. Nie spotyka nas zawód, bo mimo że zdążyliśmy się obrócić już kilka razy, wciąż widzieliśmy nowe rzeczy, których nie było tam wcześniej. S powiedział później, że miał wrażenie jakby ktoś rozwijał przed nim nieskończenie długi pergamin z kolejnymi ruchomymi obrazami budynków. Bloki mają pastelowe, żywe i matowe barwy. Z początku nie mogliśmy się zupełnie porozumieć stojąc na górce. Myśli było tak dużo, że zanim ktokolwiek był w stanie dokończyć zdanie już miał dziesięć kolejnych rzeczy do powiedzenia i zapominał o czym zaczynał mówić dwie sekundy wcześniej. Większość tego, co wydobywała się z naszych gardeł była pojedynczymi słowami lub wręcz bełkotem.

Po jakimś czasie byliśmy się w stanie skoncentrować na tyle, żeby prowadzić krótkie wymiany zdań. Wskazywaliśmy sobie najciekawsze obiekty próbując przekazać co dokładnie widzimy, co nie było zbyt łatwe. Okazało się jednak, że za pomocą pojedynczych słów jesteśmy sobie w stanie zasugerować obrazy tak silnie, że rzeczywiście wszyscy widzieli mniej więcej to samo. - Wszystko na życzenie! Chcesz - Masz! - wykrzyknął P. - Ale te światła... to są jakieś takie plamy... - zaczął dalej P, próbując opisać swoje wrażenia związane z obserwacją okien. - Chyba wiem o co ci chodzi - odpowiedziałem. - Nie identyfikujesz punktów w przestrzeni... - zacząłem. - Ty mi nie mów o punktach. Plastycznie bardziej musisz mówić. - przerwał mi P. - OK. - zgodziłem się - Patrzysz na światło i nie widzisz, że ma ono jakąś długość albo szerokość, ale mimo tego da się powiedzieć, że jest większe lub mniejsze. - Dokładnie! - zgodził się P ucieszony. Mocno poruszyło nas to, że potrafiliśmy porozumieć się i przekazać sobie tak subtelne wrażenia. Gdzieś po drodze zadzwonił mój telefon. To była mama. Widząc co się dzieje na ekranie komórki, uznałem że lepiej nie odbierać. Przez chwilę zrobiło mi się przykro, że będzie się zamartwiać czy coś się nie stało. Pomyślałem jednak potem, że dość często zdarza mi się nie słyszeć telefonu, więc nie powinna się przejąć tym, że nie odpowiadam.

T:+3:40: J delikatnie sugeruje, że jest dosyć zimno i całkiem późno. Pyta czy w związku z tym, chcemy iść dalej, bo inaczej będzie trudno odwiedzić W i skorzystać z zaproponowanej przez H podwózki. Zaznacza, że nie ma wielkiego pośpiechu, ale jako że wszystko nas fascynuje, pewnie będziemy chcieli zrobić jeszcze kilka przystanków a to z kolei może zabrać trochę czasu. Myślę, że opiekun mógł być już naprawdę zmęczony, biorąc pod uwagę, że stał już od ponad godziny sam na mrozie nie mogąc złapać z nami kontaktu. Zgadzamy się, że pora ruszyć. P przez cały czas ma szeroko otwarte oczy i co chwilę wzdycha widząc nowe, niesamowite rzeczy. Droga idzie opornie.

T: +3:50: Idziemy głównym deptakiem. Po kilkuset metrach natykamy się na kościół. P chciałby wejść i zobaczyć jak wygląda wewnątrz. Zastanawia się czy może to zrobić. J uspokaja, że kościół jest miejscem otwartym dla każdego i na pewno nie ma nic złego w tym, żeby wejść do środka i chwilę posiedzieć. S uznał, że to nienajgorszy pomysł. Ja z początku miałem lekkie opory. Mój stosunek do jakichkolwiek religii jest oględnie mówiąc, mało przychylny. Nie chciałem sobie psuć tripu mało przyjaznymi odczuciami. Machnąłem jednak na to ręką i wszedłem razem ze wszystkimi. S i P byli lekko przejęci. Wchodząc przyklęknęli i przeżegnali się, najwyraźniej uważając, że powinni. Na mnie kościół nie zrobił żadnego wrażenia, co uznałem za interesujące. Nawet w stanie tak podwyższonej wrażliwości, cała symbolika wnętrza była dla mnie pusta. Równie dobrze mógłbym obserwować halę produkcyjną. Nie odczułem absolutnie niczego jeżeli chodzi o sakralną atmosferę i z drugiej strony - nie czułem też żadnej złości ani irytacji. Nie żegnając się przy wejściu nie robiłem tego z przekory. Zwyczajnie odbierałem miejsce jak i całą tę religię, w której przecież wyrastałem, jako coś tak obcego i dalekiego ode mnie, że nawet przez myśl mi nie przeszło, że należy klęknąć przy wejściu. Można powiedzieć, że zrobiło na mnie wrażenie to, że nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Wewnątrz zachowywaliśmy się spokojnie, ale i tak ukradkiem przyglądał się nam kościelny lub ksiądz, prawdopodobnie zaskoczony obecnością w kościele czterech młodych chłopaków w sobotni wieczór

T: +4:00: Opuszczamy kościół. Ja siedziałem z J, przed nami S. P był całkiem z przodu. Powiedzieliśmy z J do S, że my już wychodzimy. Uznał, że idzie z nami. Kilka razy mówiliśmy do P, żeby się nie wystraszył, że nas nie ma, bo idziemy na zewnątrz i będziemy czekać przed wejściem. P nie reagował. Uznaliśmy, że pewnie skoncentrował się na jakiejś rzeźbie czy obrazie i nie chce się rozpraszać odpowiadając nam. Jak się później okazało, P zupełnie nas nie słyszał i przez chwilę myślał, że zostawiliśmy go samego. Trochę się tym faktem zaniepokoił. Ulżyło mu dopiero kiedy wyszedł pięć minut później i zastał nas przed drzwiami. W czasie gdy czekaliśmy aż P wyjdzie do nas, zaczęliśmy rozmawiać z S na tematy takie jak ludzie i szemrane, drobne interesy w PRL-u, stare ciotki, babcie i ich spojrzenie na świat itd. Śmieliśmy się ze starych przysłów, porzekadeł oraz kalek (od kalki, nie od kalectwa) zachowaniowych i światopoglądowych sprzed kilkudziesięciu lat. Rozmowa rozwijała się coraz bardziej wchodząc na coraz bardziej dziwaczne tory, tak że ani J ani P nie byli w stanie za nami podążać. J ruszył do sklepu raz jeszcze, bo czegoś zapomniał. Wyprzedził nas trochę. My z S zagadani w najlepsze, również szliśmy wzdłuż deptaka. Po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że nie ma z nami P. Rozejrzeliśmy się dookoła. Ani śladu. W końcu sto albo i dwieście metrów dalej zauważyliśmy postać na deptaku. Wyróżniała się tym, że, nie podążało w jedną czy drugą stronę, ale stała na samym środku nieruchomo. - To P - doszliśmy do wniosku. - Musimy po niego iść.

Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy. Wyszło jednak tak, że to nie my nakłoniliśmy P do dalszej drogi, ale on przekonał nas do zatrzymania się. Nie musiał dużo mówić - Spójrzcie - nieomal wyszeptał wskazując na pobliskie drzewo. Był to niewielki pień, którego większość gałęzi została przycięta, tak żeby roślina nie rosła zbyt wysoko. Oprócz grubej podstawy, pozostawiono tylko te gałęzie, które rosły w boki lub w dół. - Liście rosną - powiedział P i rzeczywiście drzewo po chwili się zazieleniło. Staliśmy tak ściśnięci ramię w ramię zupełnie nie przejmując się ludźmi dookoła. Po chwili oprócz liści, z cichym, delikatnym mruknięciem, na gałęziach pojawiły się również pąki. - Kwitnie - w tym momencie pąki otworzyły się wydając z siebie liczne, białe kwiaty. - Widzicie? - spytał P - Nooo... - odpowiedzieliśmy oszołomieni. W tym momencie P dmuchnął wydając z siebie potężny obłok pary. Za jego sprawą drzewo obsypało się gęstym babim latem, zwisającym aż do samej ziemi. Nie pamiętam już czy J po nas przyszedł, czy sami byliśmy w stanie oderwać się od kwitnącego w środku zimy na naszych oczach drzewa. Nie odczuwałem specjalnie mrozu. O tym, że jest mi zimno wnosiłem z faktu, że palce u rąk poruszał się wolniej niż zawsze. Świadczyło to o tym, że muszą być zgrabiałe.

T: +4:20: Po drodze do W mamy jeszcze krótką powtórkę z Polski B, kiedy napotykamy kilku ludzi wyglądających na kalekich lub chorych. P ociąga się najbardziej, nie mogąc nacieszyć się światem. Kiedy patrzyłem na jego zachwyt pomyślałem: "piękny człowiek", w takim filozoficzno-humanistycznym znaczeniu tego zwrotu. P opowiadał później, że całe osiedle dla niego falowało, a drzewa wyglądały jak ukwiały. Ostatecznie docieramy do W. Jest on człowiekiem dość specyficznym. Rozpierała go energia, więc kiedy wpadliśmy do niego nie mógł przestać robić dla nas przedstawienia. Podciągał się na drążku, biegał z hantlami, napinał bicepsy wołając - Pa jakie muły! Zoba!  - W naszych oczach spuchł i wydawał się dwa razy szerszy i bardziej umięśniony niż zwykle.

Udaliśmy się z nim do pokoju współlokatora W i naszego kolegi - Sł. Na początku niezbyt podobało mi się wewnątrz, ale po dosłownie minucie mieszkanie stało się równie interesujące jak deptak na blokowisku. W pomieszczeniu panował bałagan, więc leżało tam mnóstwo interesujących przedmiotów. Sł oprócz tego, że jest bałaganiarzem,  jest też człowiekiem bardzo lubiącym wkręcać ludzi. Robi to przy tym w przyjazny sposób - nie na zasadzie robienia kogoś w balona, ale raczej celem dobrej zabawy. Odpalił muzykę (PoPo - Someone else) i zaczął puszczać nam rozmaite animacje które gromadzi na komputerze. Wmawiał nam przy tym, że to nieruchome obrazy. Była to obracająca się kula ziemska i wizje miast przyszłości. Dobre kilka minut zajęło nam dojście do tego czy mówi prawdę czy nie. Wszystko na czym zawiesiło się wzrok dłużej niż na sekundę zaczynało się ruszać. Trudno było więc ocenić czy to co widzimy jest filmem czy obrazem.

Po jakimś czasie wyjrzałem przez okno i stwierdziłem, że na zewnątrz nie jest już tak fajnie jak w pokoju Sł. Kolory i światełka wydają się być blade w porównaniu do lampki nocnej i monitora. Kiedy jednak wpatrywałem się chwilę w drzewa, po raz kolejny mi się spodobały. Bloki odzyskały swoją zachęcającą, pastelową barwę. Doszedłem do wniosku, że na tripie włącza się coś w rodzaju krótkotrwałego konserwatyzmu poznawczego. To co nowe i zupełnie inne, zaczyna podobać się dopiero po kilku-kilkunastu sekundach.

T: +4:40: Oglądamy kolorowe teledyski. Na pewno były wśród nich: MGMT - Time to Pretend, który P skomentował "Tutaj jest wszystko!". Oprócz tego, był jeszcze kawałek Jefferson Airplane - White Rabbit. Zdaje się że poleciało też coś Astral Projection. Goa wydawało mi się wtedy bardzo mocne, choć już wtedy na co dzień słuchałem raczej cięższych rzeczy. Generalnie odbiór muzyki był świetny. Działała kilka razu mocniej niż zwykle. W pewnym momencie ktoś ze współlokatorów W oznajmił, że wybiera się do sklepu po piwa, na które akurat jest promocja. Okazuje się, że 0,3l reds jest za 1zł. Zamawiamy po jednym do posmakowania.

Kawałek Jefferson Airplane przypomina mi, że mam w plecaku pomarańcze. Postanawiam rozdać każdemu po jednej. Są zimne i jakby wilgotne. Wrażenie dotyku jest bardzo osobliwe. Dochodzimy do wniosku, że kwas działa na bardzo różnych poziomach - wizualnym, słuchowym, cielesnym, na poziomie rozmowy itd. Zimna pomarańcza sprawie wrażenie jakby była plastyczną kulką, którą można uformować w dowolny sposób. Trochę jak ciastolinowe ludki robione z mąki i balonów, sprzedawane kiedyś w turystycznych miejscowościach, ale inne w dotyku. Każdy z nas trzyma pomarańczę w ręku. Stają się ona dla nas czymś w rodzaju bezpiecznego punktu odniesienia. Kiedy rozmowy szły już tak daleko, że już nikt nie rozumiał o co chodzi, wystarczyło wyciągnąć przed siebie owoc, a wtedy wszyscy się uspokajali i kiwali głowami ze zrozumieniem. - Aha, pomarańcza, wszystko ok.

Smakujemy napoju gazowanego, który wyciągam z plecaka. Smak jak wyśmienity. Podobnie z redsami, które ktoś zdążył już przynieść. W międzyczasie W zabiera P pomarańczę i rysuje mu na niej twarz. Z początku nie zrobiło to jednak na nas wrażenia. Rozmowa toczy się dalej. Ja się trochę wyłączam. Po chwili przypominam sobie, że mieliśmy przecież jechać zobaczyć las z H. Chciałem zaproponować reszcie taką opcję i zapytać co sądzą o dalszym zwiedzaniu. Miałem jednak zachrypnięte gardło i powiedziałem coś w stylu "ekhem może ekhem do lasku?". Wywołało to niesamowitą salwę śmiechu. S skojarzyło się to ze starym perwersyjnym dziadem, próbującym zwabić swoje ofiary w krzaki. Po opanowaniu się, postanowiliśmy wyjść na chwilę na balkon żeby pooddychać świeżym powietrzem.

T: +5:30: Jesteśmy na balkonie ku mojemu uradowaniu. Reds zostawił mi na języku dziwny, chemiczny posmak. Podobnie z zapachem pomarańczy - zaczął przenikać wszystko dookoła tak, że intensywność woni była wręcz odurzająca. Chciałem wziąć głęboki wdech zimnego powietrza. Zaciągnąłem jednak dym papierosowy, które właśnie wydmuchnął S. Zwymiotowałem. Nie było mi niedobrze ani nic w tym rodzaju, nie miałem też skurczów żołądka. Po prostu się ze mnie trochę ulało w reakcji obronnej na dym, który był dla mnie wtedy wyjątkowo obrzydliwy. P i S zaniepokoili się czy coś mi nie jest. Uspokoiłem, że wszystko w porządku nie wdając się specjalnie w szczegóły.

T: +5:35: Wracamy do środka. Musimy zmienić pokój gdyż do Sł miała przyjść koleżanka. W powiedział nam, że podobno była ona modelką. Pobudziło to naszą wyobraźnię. Zastanawialiśmy się czy nie iść z nią porozmawiać. Nie byliśmy jednak pewni naszych reakcji. Skoro wszystkie zmysły były wyostrzone, to nie wiadomo co moglibyśmy zrobić. - Nie możemy do niej iść, bo ją rozszarpiemy albo zagryziemy jak zwierzęta - zauważył P - Racja. Z drugiej strony chciałbym dziś zobaczyć ładną twarz - stwierdził S. - Nie żeby tam zaraz do niej startować czy coś. Tak po prostu. Cały dzień dziś widzę jakieś powykrzywiane ryje, kulawych, garbatych no i was - Dobrze, że dodałeś - zaśmiał się P. - Sorry chłopaki, ale  zbyt pięknie nie wyglądacie - S miał trochę racji. P miał obdrapaną twarz od śniegu, J wypił już chyba z 5 piw w czasie opieki nad nami a ja miałem cały czerwony nos od mrozu. Z resztą nie ma się co oszukiwać - nasze twarze jakoś szczególnie medialne nie są.

Koniec końców do koleżanki-modelki nie poszliśmy. Zainteresowały nas za to drzwi pokoju W, na których wisiał plakat z UFO i podpisem "I want to believe". Matowa, zadymiona szyba do której był przyczepiony zdawała się rozbłyskiwać co chwilę słabym światłem. Również inny plakat w pokoju W wzbudził nasze zainteresowanie. Był to kalendarz z jakiejś firmy budowlanej przedstawiający kobietę na motorze. Szybko zauważyliśmy, że ciało i głowa należą do innych właścicielek, a całość jest raczej kiepsko zmontowana. Głowa jest wykrzywiona pod nienaturalnym kątem a do tego jest nieproporcjonalnie duża. Mimo iż bywaliśmy w tym pokoju dziesiątki razy i nigdy wcześniej tego nie zauważyliśmy.

Kolejnym tematem rozmowy były pieniądze, które był nam dłużny nasz pracodawca - niejaki Jan. Miesiąc wcześniej pracowaliśmy zrzucając po nocach śnieg z dachów supermarketów i wciąż nie dostaliśmy wypłaty. Wszyscy pracowaliśmy wtedy u Jana (P, S, J, Sł, W, ja i jeszcze kilka osób znajdujących się w mieszkaniu). Nasza skartoniona trójka oczywiście sprowadziła dyskusję na kwaśne tory. - Jan już jest dawno za granicą. Uciekł przed wierzycielami - zacząłem. - Jak to? To kto nam zapłaci? - zapytał S. - Jan ma syna, który został w Polsce. Małego Januszka - Ale on ma dopiero 5 lat - odparł S. - Podrośnie to zapłaci. A tymczasem odsetki lecą - odpowiedziałem rechocząc. 

Tymczasem J, po konsultacji z nami zadzwonił do H. Miał on za chwilę przyjechać. - O to może pojedziemy do tego lasku! - ucieszyłem się. Reszta znów zaczęła się śmiać. - Oj panie Marianku kochany, pan by tylko do tego lasku jechał - dogadywał S. Tak właśnie zyskałem psychodeliczną ksywę "Pan Marjan". Przez dużą część tripa wcieliłem się właśnie w starego dziada-cwaniaczka z osiedla. Wczułem się bardzo w rolę i opowiadałem o wyimaginowanych sąsiadach z klatki takich jak Marek Świdniarek spod dwójki, który załatwił mi pół żuka pomarańczy, którymi teraz handluję. - Panie, a może pomarańczy byś pan kupił. Albo chociaż somsiadek popytał czy nie chcą teraz na święta. Ja jeszcze tego pół żuka mam, a wiesz pan że to się szybko psuje... - Prowadziłem swoje interesy z S. Zanim H zdążył przyjechać, powołani do życia zostali jeszcze mieszkańcy połowy klatki.

T: +6:20: Dziękujemy za wizytę W oraz Sł i ruszamy z H w drogę. Po drodze do samochodu ktoś zastanowił się głośno jak może wyglądać w nocy morze na LSD. H już się trochę spieszył, ale J się za nami wstawił i po chwili wróciliśmy na plażę samochodem. Po drodze P przypomniał sobie, że zostawił swoją pomarańczę. J już chciał namawiać H, żeby po nią wracać, ale daliśmy jednak spokój.

Kiedy dotarliśmy na plażę nie mogliśmy rozpoznać miejsca sprzed paru godzin. Plaża była zaorana ciągnikiem. W ciągu tych kilku godzin, ktoś przy użyciu ciężkiego sprzętu wyrównywał grunt. Jeżeli chodzi o morze, to stanowiło ono jeden z najbardziej niesamowitych widoków z całego tripu. Monumentalna, nieskończona, ciemna otchłań. Wkrótce na horyzoncie zaczęły pojawiać się budynki. - Widzę Szwecję - oznajmił P.  Mnie osobiście bardziej zajmowała nieprzenikniona czerń na horyzoncie, ale z tego co później opowiadali P i S, widzieli oni całe miasta po drugiej stronie morza.

T: +6:40: Wracamy do samochodu. H i J trochę nas wyprzedzają. Wyglądają jak zakochana para. Po drodze spostrzegliśmy jeszcze jakąś mozaikę na ścianie jednego z budynków. - Ale to dziwne! Jakby pies? Z dziewięcioma cyckami, ale za to bez łap. Co to jest? - zaczął zastanawiać się S. - Ideał - odpowiedział P. Poszliśmy dalej snując wizję S jako szalonego inżyniera, prowadzącego swoje mechaniczne monstra ciągnąc za dźwignie i wajchy. Jest on studentem kierunku technicznego i ma zawsze rozczochrane włosy, więc nadawał się idealnie. P zdążył jeszcze wykonać na śniegu wielki napis "LSD" zanim wsiedliśmy do samochodu.

T: +7:00: Jedziemy w stronę naszego mieszkania w piątkę. Decydujemy jednak nie jechać do lasu. Świateł miejskich było jakby więcej niż zawsze. Kiedy mijaliśmy dużą galerię handlową zawołałem - Patrzcie! Las Vegas! - A tu co za fura jedzie! Jaguar! - powiedział P o wyprzedzającej nas Toyocie. - H! Bierz tego Jaguara! Nie daj się wyprzedzić. - dodał S. Wyścig bardzo nas podekscytował. Z "jaguarem" spotkaliśmy się na następnym czerwonym świetle. Prowadziła go młoda kobieta. - Ona nawet nie wie, że bierze udział w wyścigu swojego życia - powiedział P. Światła zmieniły się na zielone. H chcąc zrobić nam przyjemność, rzeczywiście zaczął wyprzedzać "jaguara". Zaczęliśmy wszyscy wiwatować. Niestety toyota znów nas minęła. H nie zamierzał się jednak poddawać i po kolejnych światłach dogonił naszego rywala. Co za radość!

T: +7:20: i dalej (chronologia prawdopodobnie zaburzona): Jesteśmy w mieszkaniu. S widząc nasz popękany i brudny korytarz odmawia przyjęcia do wiadomości, że naprawdę tu mieszka. Po niedługim czasie H wychodzi na imprezę. J postanawia zabrać się z nim, widząc że z nami wszystko jest OK, nigdzie się nie wybieramy i ogólnie dobrze się bawimy. Zamknęliśmy więc drzwi na zamek oraz na łańcuch nie chcąc mieć do czynienia z obcymi ludźmi.

P zaproponował, że ma bardzo kolorowy film i możemy go obejrzeć. Nie mieliśmy jednak na to ochoty, sądząc że nie uda nam się skupić na czymś przez tak długi czas. P położył się więc na kanapie, a my z S dalej snuliśmy opowieści o Markach Świdniarkach i innych sąsiadach. W pewnym momencie dostrzegliśmy w drugim końcu pokoju obrazek pochodzący z pudełka po czekoladkach, przedstawiający dziewczynkę. W tle był kot. Obrazek był naprawdę mały i ledwie było go widać. My jednak oburzeni komentowaliśmy, że dziewczynka ma zbyt silny makijaż: - Upindrzone to panie kolego jak spod latarni! Kto to widział tak do ludzi wychodzić! Toż to wstyd! - A kot jaki spasiony! A to tak nie na byle czym one odpasione! To pewnie na jakiś baleronach! Na salcesonach! - Nasz wkręt rozwinął się na tyle daleko, że postanowiłem przebrać się za Pana Mariana. Ubrałem długi, stary zielony płaszcz, kapelusz i stary, dziadowy szalik w kratkę. W naszym mieszkaniu nigdy nie brakowało tego typu rekwizytów. S powiedział, że powinienem jeszcze chodzić z bandą królików na smyczy, żeby dopełnić wizerunku. - Nie było na jamniki to było na króliki - podsumowałem cwaniacko-ochrypłym głosem. Bawiliśmy się świetnie. Zdążyliśmy z S wymyślić nasze ulubione miejsce spotkań jako starych dziadków - starą, zatęchłą herbaciarnię. Nie pamiętam już wszystkich szczegółów związanych z Panem Marianem i jego kolegą z herbaciarni, ale na pewno spędziliśmy sporą część tripa pogłębiając tę zajawkę. P tymczasem dalej podziwiał pomieszczenie.

W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że wpatruje się w żarówkę. Nie była ona co prawda zbyt silna, ale przestraszyliśmy się, że uszkodzi sobie wzrok. Kazaliśmy mu przestać. Z trudem dał się przekonać po dobrych kilku minutach. S zwrócił się w pewnym momencie do P - Słuchaj muszę ci coś powiedzieć. Wiem, że to zabrzmi trochę pedalsko, ale taka jest prawda - masz piękną gałkę oczną. - P pokiwał głową ze zrozumieniem jakby usłyszał najnormalniejszą rzecz na świecie.

Postanowiliśmy zrobić kawę. Pojawiły się obiekcje czy po jej wypiciu i kwasie na dokładkę w ogóle będziemy w stanie zasnąć, ale doszliśmy do wniosku że to już przesadna ostrożność i najwyżej zaśniemy godzinę czy dwie później. Aromat był bardzo intensywny, a kawa smakowała wyjątkowo dobrze. Przypomnieliśmy sobie o pomarańczach. Ja znalazłem jeszcze jedną w plecaku, którą P zastąpił swoją zgubę. Namalowaliśmy na nich twarze i zaczęliśmy je sobie nawzajem komentować niczym stare dziadki. - A ta twoja stara to paskuda! Moja to przynajmniej nie jest taka pomarszczona! Za moment S pokazał mi ślad po ogonku na swoim owocu. - Idź mnie pan z tą dupą! - krzyknąłem. Śmiechu było co niemiara. - Ej, ale jak twarz, którą sam namalowałem na pomarańczy zaczyna do mnie stroić jakieś miny to musi być dobrze - stwierdził S. Ja dorwałem się do komputera i zacząłem puszczać muzykę. Na życzenie P, znalazłem piosenkę z filmu Gladiator ze sceny, w której Maximus idzie przez pola zboża do swojej rodziny w zaświatach. Póki co, atmosfera była więc raczej błoga. S próbował coś malować w zeszycie licząc na to, że LSD wyciągnie z niego ukryty talent artystyczny. Dawno nie widziałem większych gryzmołów :D. Udało nam się za to wykonać pamiętny rysunek na ścianie, przedstawiający skratchującego królika z ogromnymi źrenicami z podpisem "Januszek". Jakiś czas później S zaczął przyglądać się swojej dłoni twierdząc że jest krzywa, zdeformowana i paskudna. Nie dał się do końca przekonać, że wszystko jest w porządku. Nie żeby psuło nam to humory.

W międzyczasie zrobiło mi się strasznie gorąco w płaszczu, więc go zdjąłem. Pod spodem miałem czerwoną koszulkę w jakiś wzory  przypominające chińskie znaki. - Co to są wzory? Co to jest? - zdziwił się P. - To Januszek! Jak wyrósł! Teraz dorabia jako alfons pilnując burdeli w chińskiej dzielnicy. Spokojnie chłopcze, jakoś się dogadamy co do tych odsetek. Później, po Panu Marianie i Januszku zostałem jeszcze na moment Lucyferem. Przez cały czas nie zdejmowałem butów, więc P doszedł do wniosku że ukrywam fakt, że nie mam normalnych stóp, lecz racice. S twierdził nawet, że widzi odznaczające się pod skórą czaski rogi, wyraźnie widoczne na czole.

Przypomnieliśmy sobie o naszej chęci zobaczenia ładnej twarzy. Próbowaliśmy oglądać w Internecie zdjęcia modelek i aktorek. Mi się nawet kilka podobało, ale jeżeli chodzi o S i P - nic nie było w stanie ich usatysfakcjonować. U każdej znajdowali jakiś defekt. Twarze były zbyt ruchome, przez co bez ustanku ulegały deformacjom. Na przykład Scarlett Johansson miała według nich ogromną, dolną wargę przez co przypominała zapędzoną w róg, wystraszoną owcę. Zacząłem puszczać nieco dziwniejszą muzykę, próbując odnaleźć w swojej kolekcji najbardziej psychodeliczne kawałki. Poleciały między innymi: Księżyc - Zakopana oraz Spectre - Mind over Matter. To pierwsze jest folkowo-avangardowo-eksperymentalnym projektem z zawodzącymi kobiecymi głosami. Drugie to coś w rodzaju bardzo mrocznych dubów z samplami z horrorów. - Co to jest w tym tle? Jakiś knury chyba! - powiedział P. Zaczęło się robić bardziej mrocznie i dziwnie. P położył się do tego na kanapie odchylając się do tyłu, tak że ja oraz S widzieliśmy jego twarz do góry nogami. Wyglądała bardzo obco - wręcz przerażająco. Nie przypomniała twarzy człowieka, lecz jakiejś paskudnej meduzy z kosmosu (tak to nazwaliśmy). Trudno było wytrzymać jego spojrzenie. Następnie zaczęliśmy przyglądać się plakatowi przedstawiającemu przerobioną Mona Lisę trzymającą blanta. Krzak konopi w tle rósł i więdnął na naszych oczach. Sama twarz Mona Lisy po pewnym czasie zaczęła być dla mnie nieznośna. Ciągle wykrzywiała się w takim samym paskudnym grymasie. W końcu udało mi się oderwać od niej wzrok.

T: +11:00-12:00 i dalej: Wracają H i J. Natykają się jednak na zasunięty łańcuch. Słysząc hałas na korytarzu wyszedłem zobaczyć co się dzieje. Nie byłem pewien czy to na pewno oni, więc szedłem po cichu i powoli. J i H w pewnej chwili wystraszyli się, że poszliśmy spać i teraz nie wejdą do mieszkania. Kiedy otworzyłem drzwi, nawalony J z radości ucałował mnie w czoło. - Widziałem, że mogę na was liczyć. Już myśleliśmy, że nie wejdziemy. - H i J usiedli z nami, spalili blanta i poszli spać. H zasnął przy nas w salonie i donośnie chrapał, ale po chwili obudził się i poszedł do swojego łóżka.

P poszedł chyba do łazienki, więc mieliśmy z S do dyspozycji dwie kanapy. Rozłożyliśmy się wygodnie i obserwowaliśmy czerwone lampki świąteczne na oknie. Przez mniej więcej 15 minut leżeliśmy w ciszy obserwując jak okno wygina się na wszystkie strony a lampki zmieniają kolory, przybierając barwę od pomarańczowej do ciemnopurpurowej. Faza już osłabła, ale gdy się skupiliśmy, LSD pokazało jeszcze na co je stać. P wrócił i usiadł do komputera. Zarządził oglądanie filmu na sam koniec. Ja czułem się już nieco zmęczony, bo była już chyba 6 nad ranem. Niemniej jednak usiedliśmy na kanapie. Filmem wybranym przez P okazał się być Enter the Void Gaspara Noego. Ciężka rzecz dla kogoś kto od kilkunastu godzin jest na mocnej fazie. Już same napisy prawie usmażyły mi mózg. Obejrzałem jeszcze kolejne 15 minut, w których główny bohater pali DMT i ma po nim ekstremalne wizuale. Po kilkuminutowej sekwencji ruchomych organicznych wzorów, falujących przy akompaniamencie drone ambientu wymiękłem i poszedłem się położyć do swojego łóżka. Po chwili do naszego wspólnego pokoju przyszedł też P. S jeszcze przez kilka minut oglądał film. Jego oczy otwierały się coraz szerzej. Widać było, że to co ogląda trochę go przerasta. Zawołaliśmy, że już dał sobie spokój. Posłuchał po chwili i też poszedł spać.

Zaśnięcie nie było takie łatwe. Enter the Void wyprał mi trochę zwoje mózgowe. Dla ukojenia nerwów puszczałem sobie raz po raz kawałek The Doors - Riders on the Storm. Próbowałem myśleć o czymś lekkim i przyjemnym. Do głowy przyszła mi koleżanka z roku, z którą łączyły mnie relacje zdecydowanie bratersko-siostrzane. Zawsze dostawałem od niej kanapki kiedy byłem głodny. Pomyślałem, że to miłe i uczepiłem się tej myśli. W ten sposób udało mi się zasnąć.

Podsumowanie:

Ten trip był naprawdę mocny i głęboki. Spełnił tym samym wszelkie moje oczekiwania. Scementował też naszą przyjaźń z P i S, tak że teraz nawet gdy mieszkam na drugim końcu Polski nie wyobrażam sobie, żeby stracić z nimi kontakt. Stał się też zarówno w naszej grupie jak i dla mnie osobiście pewnym punktem odniesienia jeżeli chodzi o psychodeliczne doświadczenia. Później często wracałem do niego myślami. Myślę też, że sama podróż nieco nas zmieniła. Ja akurat postrzegałem ją jako kolejny stopień na wcześniej obranej ścieżce i wydawało mi się, że jest to logiczne rozwinięcie tego, w jakim kierunku idę (nie w żadnym metafizycznym sensie - po prostu moje hobby, gust muzyczny, światopogląd itd. się nie zmieniły), ale już w przypadku P da się zauważyć, że pozostał i chyba pozostaje pod jej wpływem aż do dziś. Otworzył się na niektóre nowe rzeczy i rozwinął nowe zainteresowania. Myślę, że wyszło mu to zdecydowanie na dobre. Jak i z resztą nam wszystkim. Co zaś do samego opisu, myślę że jego długość i liczba zapamiętanych szczegółów po tak długim czasie jest dowodem na kwasową hipermnezję ;)

Bonusy:

1. Rano przypomnieliśmy sobie o dyktafonie. Ku naszemu zdziwieniu były aż trzy wiadomości. Pierwsza brzmiała "Na razie jest fajnie. Zobaczymy co będzie dalej". Następne dwie były naszymi rozmowami z tripa - dość słabo słyszalnymi. Najwyraźniej dyktafon włączył się w pewnym momencie sam.

2. Pewnego wieczoru, usiedliśmy lekko nawaleni z S i postanowiliśmy pisać wiersze/wierszyki. Jeden z nich, mojego autorstwa, opisywał naszego wspólnego tripa. Nie jest to żadna poezja ani tym bardziej poezja wysokich lotów. Bardziej zapis spontanicznego pomysłu napitego człowieka:

Ukwiały

 

Gdzie ukwiały, pomarańcze

tam ja sobie stojąc tańczę

pląsa cała moja głowa

widzisz płaza, zbędne słowa

 

Pąki, nitki, liście świeże

skoro widzę, patrzę - wierzę

gdy powietrze jest nagrzane

Zwoje całkiem są wyprane

 

To wyprawa w pustkę, w burzę

niecodzienne to podróże

teraz czekać nam potrzeba

aż powrócą ślady zwierza

 

czekać będziem niecierpliwi

aż się w nocy ktoś raz zdziwi

gdy wtem zagrzmi ryk papieru

gorzki zgrzyt kół od roweru.

 

3. Po roku od tripa postanowiłem zrobić coś upamiętniającego to wydarzenie. Nagrałem więc płytę CD z kompilacją kawałków słuchanych w czasie podróży, dając im alternatywne nazwy. Oto lista kawałków:

1. Palisz Te Cipety Czy Nie, Bo Się Trochę Boję?! (Led Zeppelin - Over the Hills and Far Away)

2. I Na To Właśnie Czekałem... (PoPo - Someone Else)

3. Na Tym Teledysku Jest Wszystko (MGMT - Time To Pretend)

4. Januszek Zapłaci (Jefferson Airplane - White Rabbit)

5. Ścigaj Tego Jaguara! (Astral Projection - Kabalah)

6. Kawa & Pomarańcze (Harry Gregson-Williams - Burning The Past)

7. Masz Piękną Gałkę Oczną (Hans Zimmer - Elysium)

8. Nie Było Na Jamniki, Było Na Króliki (Supernova - Chewbacca)

9. Mona Lisa (Księżyc - Zakopana)

10. Dried Bone Hand & Alien Medusa (Spectre - Mind Over Matter)

11. Mam Taki Kolorowy Film... (LFO - Freak)

12. Red Lights Window (The Doors - Riders Of The Storm)

 

4. Ostatni już bonus dla wytrwałych, będący dość niesamowitą historią związaną z ukwiałami. Mniej więcej rok po tripie, kiedy mieszkałem już w innym mieście, postanowiłem sprawić sobie coś, co będzie mi przypominało stare czasy. Przeglądając allegro natknąłem się na obrazy ukwiałów powycinane z jakiegoś katalogu. Kupiłem. Okazało się, że sprzedawca miał dwie kopie, więc dostałem jedną gratis. Postanowiłem dać ją P, jako że ukwiały bardzo mu się podobały. Kolejny rok później, P poznał dziewczynę, którą z dziś zamierza się żenić. Miała ona kolekcję obrazków przedstawiających ukwiały. Okazało się, że należą one do tej samej serii co obrazek, który dałem P. Dziewczynie P brakowało jednak jednego elementu z całej kolekcji, by była ona kompletna. Zgadnijcie którego? Tak! Dokładnie tego, którego dałem P. Jest to chyba najbardziej niezwykły zbieg okoliczności jakiego doświadczyłem w życiu.

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
21 lat
Set and setting: 
Podróż z dwoma bliskimi przyjaciółmi i zarazem współlokatorami biorącymi kwas po raz pierwszy - S i P, słoneczny styczniowy dzień, obecny przez większość czasu opiekun - J (też współlokator). Dobre nastroje, długo wyczekiwany trip. Sporo zmian otoczenia - plaża w ciągu dnia, ulice miasta, blokowisko w nocy, mieszkanie kumpla, samochód, jeszcze raz plaża w nocy i na koniec nasze mieszkanie. Mieliśmy do dyspozycji także ostatnią już osobę z mieszkania - H, który podjął się roli kierowcy.
Ocena: 
Doświadczenie: 
etanol, nikotyna, THC (mariuhana, haszysz), BZP+TFMPP, Poppers, amfetamina (raz minimalną ilość), LSD (2 lekkie tripy na połowie kartona), DXM (2-3 plateau), szałwia wieszcza (poziom A), mieszanki ziołowe z dopalaczy (smoke, 3 rodzaje spice, tajfun, red merkury), kilka etnobotanicznych ziółek na poziomie placebo.
Dawkowanie: 
1 kartonik LSD z dość dobrej partii, alkohol w minimalnych ilościach, kubek mocnej kawy

Odpowiedzi

O, i na taki tripraport właśnie czekałem!

 "Myśli było tak dużo, że zanim ktokolwiek był w stanie dokończyć zdanie już miał dziesięć kolejnych rzeczy do powiedzenia i zapominał o czym zaczynał mówić dwie sekundy wcześniej. Większość tego, co wydobywała się z naszych gardeł była pojedynczymi słowami lub wręcz bełkotem." - porównaj to z moim pierwszym razem, tu: "Myślę jasno i zupełnie trzeźwo, jednak myśli biegną z tak olśniewającą szybkością, że nie jestem w stanie ich wypowiedzieć. Urywane słowa i cząstki zdań, brzmią jak bełkot." http://neurogroove.info/trip/gdy-na-blotterach-lsd-sprzedawano

P.S. sam tripraport ze ścisłej czołówki tu zamieszczonych, absolutnie cudowny.

Dzięki! :) Miło mi słyszeć, że TR się podobał. Tym bardziej, że kojarzę też Twoje raporty i pamiętam, że przypadły mi do gustu. Pamiętam jeszcze jak "Escher was here" wygrał konkurs dwa lata temu. Nie spodziewałem się takiego przyjęcia. Zakładałem raczej, że ze względu na swoją długość może być nużący. Dobrze, że jest inaczej ;)

Co do myśli zbyt szybkich by je wypowiadać: rzeczywiście uderzające podobieństwo opisu! To kolejna przesłanka za tym, że istnieje coś takiego jak jedność (w znaczeniu: "istnienie powtarzających się elementów", nie "jednolitość") doświadczenia psychodelicznego i to niewynikająca w prosty sposób z pobudzenia konkretnych ośrodków w mózgu, tak jak to dzieje się np. z wrażeniem, że widzi się wszystko po raz pierwszy, będącym skutkiem podrażnienia miejsca sinawego - tzw. "receptora nowości". Sam też zaobserowałem w kilku zamieszczonych na NG raportach, że wiele podróży wykazuje wspólne elementy. Prawdopodobnie opisywany w raporcie P, powiedziałby na ten temat coś więcej gdyż zajął się doświadczeniami psychodelicznymi już trochę poważniej od strony teoretycznej.

Chylę czoła przed Tobą i Twoją pamięcią ;) Piękna pocztóweczka, tyle rzeczy mi przypomniałeś.. Nasze pierwsze tripy były najlepsze, kiedy to jeszcze więcej mieliśmy "przeczytane" niż przeżyte i dopiero wchodziliśmy w klimat.. Chyba zachęciłeś mnie do naskrobania czegoś własnego.. w najbliższym czasie.. P.

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media