dmt
detale
raporty tazio12345
dmt
podobne
Zdecydowałem się - z przyczyn, których nie czuję potrzeby tutaj wyjawiać - zataić dokładne nazwy przyjętych przeze mnie substancji; jednak były to analogi składników ayahuaski.
Relacja jest dość chaotyczna, jednak wychodzę z założenia, że ma ona mieć cel dokumentalny - podarowałem sobie wysiłki w kierunku języka literackiego.
Zażycie Ayahuaski było w moim przypadku spowodowane ciekawością i "miało funkcję poznawczą" :) chciałem się z tego tripu dużo dowiedzieć i nauczyć, poszerzyć horyzonty. Setting: muszę zaznaczyć, że dzięki jednorazowej, intensywnej przygodzie z LSD, lekturom i wielu innym wydarzeniom z mojego życia byłem już od dawna pogodzony ze starą prawdą, że "ja" jest złudzeniem. Może dlatego jego rozmycie w pewnych częściach doświadczenia mnie nie dziwił ani nie przerażał.
Powodem spisania tego raportu jest chęć zachowania informacji, które - przynajmniej w części - muszą z czasem ulecieć. Chociaż jestem przekonany, że najważniejsza treść, samo sedno ayahuaskowego doświadczenia które tutaj zapisuję zostanie ze mną, to część, może mniej ważnych, informacji zostanie przeze mnie zapomniana. Tak jak już dzisiaj mam kłopoty z przypomnieniem sobie ilości substancji, którą wtedy zażyłem.
Było to na pewno 150 mg X (farmaceutycznego MAOi) połączone z 10? 12? 14? 8? nie pamiętam dokładnie iloma gramami X (jednego z oryginalnych składników receptury ayahuaski, zawierającego DMT i 5-MeO-DMT).
Właśnie. Pomimo, że - jak widać - nie piłem czystego wywaru ayahuaski, a jedynie połowa mojego eliksiru była naturalnego pochodzenia, druga zaś była farmakologiczna, pomimo tego będę pisał o swojej substancji jako ayahuasce - nie pharmarhuasce, czy jeszcze jakoś inaczej. A jest tak choćby dlatego, że moje doświadczenie w dużej mierze pokrywa się ze 'standardowymi', 'typowymi' doświadczeniami osób pijących yage. Poza tym, jak się wydaje, za właściwe psychodeliczne doświadczenie odpowiedzialne jest DMT, podczas gdy główna rola pnącza duchów (banisteriopsis caapi) polega na inhibicji MAO. Są jednak pewne różnice, między najczęstszymi doświadczeniami po yage, a moim doświadczeniem, o czym napiszę później.
Przyjęcie wywaru miało miejsce kilka miesięcy temu, w lipcu 2012 roku. Poprzedziło je kilkugodzinne podgotowywanie wywaru w stalowym garnku, w wodzie zmieszanej z sokiem z cytryny. Całość była trzykrotnie odcedzana. W efekcie pozostało chyba około 1/3 słoika nieco gęstej (ale nie jak syrop - trochę gęstszej niż woda) substancji o bardzo ciemnym, rudawym zabarwieniu.
Przyjęcie farmaceutyku nastąpiło w nocy, około 23. Przed przyjęciem tabletek wypiłem trochę yerba mate, trochę się relaksowałem, zapaliłem kadzidła. W trakcie gotowania wywaru - w ciągu dnia - gruntownie posprzątałem mieszkanie. Zapewniło to właściwą czystość pokoju (dzięki czemu mniej elementów mogło mnie rozpraszać), ale miało też funkcję symboliczną; oczyszczenie swojego otoczenia i dokładnie umycie samego siebie dały mi jakieś wrażenie czystości, powiedzmy, że była to dość przyziemna i świecka wersja rytuału oczyszczenia.
Po około 40 minutach wypiłem pierwszą porcję wywaru. Chyba około połowy słoika. Na pewno bałem się od razu pić wywar w całości. Położyłem się wygodnie na pufie. Po ok. 15 minutach założyłem słuchawki i zacząłem słuchać ulubionej psychodelicznej kapeli - Shpongle. Nie zdecydowałem się na szamańskie szanty w żadnej tradycyjnej wersji. Stwierdziłem, że prędzej mnie podirytują, niż właściwie poprowadzą. Nie znam - a wtedy znałem jeszcze mniej - kultury tamtych plemion, nie chciałem na siłę forsować tradycyjnej formy ceremonii, skoro nie miałem ku temu warunków. Postawiłem na współczesną wersję rytuału, taką, którą lepiej będę mógł poczuć i zrozumieć. I chyba był to dobry wybór.
Pierwsze działanie zaczęło się po 20. minutach. Z zamkniętymi oczami czułem lekką falę relaksacji. Jednocześnie byłem nieco podekscytowany oczekiwaniem na działanie substancji, ale - co dziwne - oba stany nie wykluczały się wzajemnie. Była to zapowiedź tego, co nastąpiło później. Mniej więcej po 30, może 35 minutach zacząłem się nieco irytować. Właściwe działanie zdawało się nie przychodzić, zaczynałem czuć się jak dureń, że poświęciłem tyle energii i zaangażowania w poznawanie, sprowadzanie, wreszcie przyrządzanie substancji, która na mnie nie działa. Teraz wiem jednak, że byłem w tym momencie nieco odurzony, jak gdyby minimalnie zamroczony po niewielkiej ilości alkoholu. W pewnym momencie poczułem coś jakby potrzebę kontaktu. Bezwiednie chyba włączyłem "No turn unstoned" Shpongle w wersji live, zacząłem oglądać klip. Wtedy coś mnie uderzyło. Muzyka była jakby prawdziwsza, bardziej autentyczna. Nie potrafiłem tego wytłumaczyć, ani teraz nie potrafię, to była subtelna zmiana. Oprócz tego poczułem kontakt o który mi chodziło. Psychodeliczne panie pląsające po scenie i widok starego psychonauty Ramy sprawiły chyba, że się zaczęło. W 1/3 utworu zamknąłem oczy.
Słowa tego utworu brzmią:
Like a madman groping in a dark room
Seek the light to burn away the gloom
I've lost my mind but my feelings are true
Everything I do, I offer to you
Now I've found you
We can make our own luck
Devour me first, or I shall eat you up
Come close your eyes, wake yourself from these dreams
Reality is ripping at the seams
Ripping at the seams
Ripping at the seams
Ripping at the seams
Come close your eyes at last and wake yourself from evil dreams
Come drown with me in love's deep and shoreless sea
Together we'll escape so take my hand and let us fly to Shpongleland
Together we will float away away
Float away
Nigdy wcześniej się nad nimi nie zastanawiałem, traktując jako przyśpiewkę do fajnego, transowego kawałka. Wtedy po aya, zrozumiałem natychmiast, co znaczy "zamknij w końcu oczy, obudź się z tego snu". Zamknąłem. Podczas zwrotki "Together we'll escape so take my hand and let us fly" dobroczynne działanie tych słów - zbieg okoliczności, że ich wtedy słuchałem ? - dotarło do mnie z pewnością. Poczułem dobrą, kobiecą obecność, która nie opuszczała mnie do końca tripu. Prawie, do końca. Obecność ta nie była ayą, była raczej czymś, co wynikało z tego kawałka, nie wiem. Była jakby kobieca - zarówno dobra i matczyna jak i erotyczna, zmysłowa, seksualna. Dawała poczucie bezpieczeństwa, ukojenie, a jednocześnie pociągała. Zachęcony tym wyobrażeniem i poczuciem ustawiłem jeszcze tylko playlistę na laptopie i natychmiast zamknąłem z powrotem oczy, pogrążając się we właściwym tripie. WIEDZIAŁEM że NALEŻY je zamknąć.
Część "właściwa", samo sendo jest niestety najtrudniejsze do opisania. Po części dlatego, że jest to tak niezwykłe doświadczenie, po części dlatego że przypomina sen. Coś jakby sen z absolutną i pełną świadomością i w stanie zupełnego czuwania, ale jednak wizje są tak mgliste i niejasne; czasami też ten wysoki próg czujności ustępował i jakby pogrążałem się w półdrzemkę. Relacja może więc być dość mglista. Na pewno będzie chaotyczna. Opiszę to jednak tak, aby najlepiej oddać co wtedy czułem i widziałem; jak najlepiej opisać to co zapamiętałem odsuwając na bok dbałość o szczegóły, o logice nie wspominając.
Dusza była oddzielona od ciała. Nie wiem, czy nagle, chyba raczej następowało to stopniowo. Było tak, że czułem bicie serca, przyspieszało ono wyraźnie kiedy wizje stawały się szczególnie intensywne, czy kiedy poczucie zerwania z rzeczywistością było najsilniejsze. Jednak nie odczuwałem tego jako bicie własnego serca. Ściśle mówiąc, 'ja' wtedy też nie było. Pojawiały się jego przebłyski. Czasem miałem jakąś racjonalną myśl, krytyczną uwagę, jednak trwała ona moment i się rozpływała, bo tak TRZEBA. Bicie serca czułem mniej więcej tak, jak czujesz bicie serca innej osoby. Przyłóż rękę do czyjejś klatki piersiowej, kiedy szybko bije mu serce. Czujesz to bicie - jednak się z nim nie identyfikujesz. Podobnie odczuwałem ciało. Było to trochę podobne do odczucia w stanie głębokiej relaksacji czy hipnozy. Jest jakaś materia, wiesz, że ona jest, jednak ty nie jesteś mną - jeśli ty w ogóle jest. Tak jakby ciało spoczywało na ziemi, a dusza uniosła się kilkanaście centymetrów nad nim.
Po wprowadzeniu przez mojego kobiecego ducha, stanąłem przed samą rośliną. Czułem ogromy respekt i szacunek. Mogłem z nią rozmawiać. Ja zadawałem pytania, ona odpowiadała. Jednak tylko tak, jak sama chce. Pokazywała tyle, ile chciała; mogła pokazać jedynie skrawek odpowiedzi, a mogła zagłębiać się w temat aż do granic mojego szaleństwa.
W tej części nie pamiętam muzyki. Cały czas leciała ze słuchawek, jednak sama nie modyfikowała wizji, a przynajmniej nie skupiałem się na niej.
Mam duże problemy z chronologią wizji. Opiszę tę część tripu - powiedzmy, część gdzie muzyka nie była ważna, byłem tylko ja i roślina - nawet bez pretensji do jakiejkolwiek chronologii.
A więc widziałem roślinność. Nie były to żadne dzikie pnącza, mało było też wielkich roślin tropikalnych. Raczej po prostu liście, ciągnące się i powtarzające, na kształt długiego liścia, bardzo długiego liścia paproci. Były jakby gładkie, mało prawdziwe. Potem przeobraziły się w wirujący łańcuch - idealnie gładki łańcuch DNA. Tutaj zaczyna się jazda. W jakimś sensie - nie mam pojęcia w jakim - moja świadomość, chociaż nie widziałem tego "naocznie" jak podczas halucynacji, "widziała" schodzenie w dół - w głąb ? - kodu genetycznego. Widziałem, jak informacje są w nim zapisywane. Zobaczyłem własne DNA. Następnie dekompozycję, na coraz dalsze coraz pierwotniejsze elementy. Było to trochę jak rozwijanie spirali. Powiedziałbym, że było to niesamowicie szybkie "cofanie się w czasie po kodzie DNA", jednak wtedy czas ani przestrzeń nie istniały. Nie widziałem swoich przodków, tylko cały mechanizm działania, cofałem się odkrywając kolejne elementy układanki kwasu rybonukleinowego. Czy DNA? Był to kod, gdzie zapisane było całe życie wszystkich stworzeń, które doprowadziły do mojego - i nie tylko mojego, całej ludzkości - powstania. (bardzo ciężko to opisać, ale najwłaściwsze zdaje się określenie schodzenia w głąb, na dół kodu, niżej po kodzie itp.) Czasami ten wgląd przerywany był bardziej namacalną wizją szamana wśród drzew i jakiś żab, skaczących dookoła. W każdym razie oświeciło mnie, że w każdym człowieku, także we mnie! zapisana jest cała historia rozwoju organizmów żywych. Nie w jakimś teoretycznym sensie, tylko jak najbardziej konkretnym! To wszystko jest w każdym organizmie, każdy złożony organizm zawiera w sobie wszystkie prostsze. Uderzyła mnie prostota i genialność dawnego wyobrażenia człowieka jako "mikrokosmosu" - człowiek, ten złożony żywy organizm, nosi w sobie całe stworzenie; ile żywych organizmów musiało się wykształcić aby mógł powstać; to wszystko w nim JEST, dosłownie, w środku. Każda sekunda życia każdego organizmu poprzedzającego moje powstanie żyła we mnie. Nie wiem, czy zdawałem sobie sprawę, że moja świadomość jest rozszerzona do takich rozmiarów, że widzę to wszystko w przeciągu chwili. Dalej widziałem budowę organizmów i organizującą je zasadę; była ona jeszcze pierwotniejsza od KODU, była to zasada wzrostu. Zobaczyłem fundamentalną i najbardziej podstawową zasadę, której mistrzyniami były właśnie rośliny. Powstanie pierwszego kodu wynikało z dalszej chęci wzrostu. Jednak rośliny pozostawały bardziej pierwotne, w jakimś sensie mądrzejsze; chyba dlatego, że pogodzone ze swoim miejscem. Roślina była doskonała, bo nigdy się nie myliła. Widziałem następnie najbardziej fundamentalny składnik - nie wiem co to było, niestety nie znam się na biologii, może białko ? - który zawarty był we wszelkich organizmach żywych. Widziałem samego siebie, jak tworzony jestem przez ten składnik, i rośliny, które również go zawierają. Poczucie komunii i wspólnoty ze światem żywym sięgnęło zenitu. Wtedy Ayahuasca udzieliła mi lekcji; nagany za cały rodzaj ludzki. W momencie największego poczucia braterstwa poczułem, jak ta przyroda cierpi, jak dosłownie fizycznie odczuwa ból i zobaczyłem tego przyczynę: działalność człowieka, mająca katastrofalny wpływ na ekosystem, na WSZYSTKIE organizmy żywe. Widziałem człowieka jak w swojej bucie i pysze przeciwstawia się temu podstawowemu prawu, działaniu które go stworzyło. Człowiek, wywodzący się z organizmów pierwotnych, żyjący dzięki roślinom, sukcesywnie je niszczył, mając się za lepszego. Zrozumiałem, jak wielką odpowiedzialnością jest ogromna złożoność ludzkiego organizmu. Było to tak poruszające doświadczenie, że zacząłem płakać. Byłem niesłychanie smutny cierpieniem natury, ale i bardzo wdzięczy i szczęśliwy z powodu tego, co zobaczyłem. Wtedy chyba ponownie uzyskałem doświadczenie ciała - przynajmniej na moment. Było to tak jak gdyby odcieleśniony i zdekonstruowany zostałem następnie zbudowany na nowo. Jedna część podróży dobiegła końca.
Muzyka cały czas leciała, jednak nie była najważniejsza. Pomagała mi się jedynie koncentrować. Nie pamiętam, jakie utwory wtedy leciały, dalej jednak było to Shpongle.
Pełen pokory poprosiłem Roślinę o pokazanie mi poprzednich wcieleń. Zgodnie z tym, co widziałem wcześniej, było to jak najbardziej zasadne. Skoro w mojej strukturze biologicznej, strukturze danych że tak powiem, zawarta jest każda chwila życia poprzedniego, skoro przez moment czułem się pierwotniakiem (sic!) schodząc głębiej i głębiej w strukturę kodu, odnalezienie się w poprzednim wcieleniu, które przecież mogło być po prostu życiem mojego przodka, o którym życiu noszę w sobie pamięć, wydało się niemal igraszką. Początkowo zobaczenie czegoś wyraźnego było jednak problematyczne. Po chwili wizje zaczęły się rozjaśniać, przyjmując postać czegoś w rodzaju płytkiego snu z zachowaniem świadomości.
Widziałem siebie w starożytnym Egipcie. Nie pamiętam już, czy od razu a jeśli tak to skąd wiedziałem ze to Egipt. Płynąłem bardzo długą i dość szeroką rzeką. Po chwili zdałem sobie sprawę, że mógł to być Nil. Siedziałem na łodzi o charakterystycznym kształcie; pamiętam, że zdziwił mnie ten kształt, nie przypominałem sobie żebym kiedyś podobną łódź widział; może trochę przypominał łodzie wikingów: długi, półokrągły po bokach z zakrzywionymi ku górze końcami i jakby parawanem w środku. Nad rzeką latały ptaki. Był przepiękny, czerwony zachód słońca, słońce niezwykle odbijało się w wodzie. Ze mną na łodzi siedział mężczyzna, był dość skąpo odziany, miał jednak na sobie coś w rodzaju białej szaty i świecące ozdoby. Nie do końca potrafiłem zobaczyć siebie - wiem że ktoś poruszał łodzią przy pomocy równych ruchów ramion, dwa wiosła wprawiały łódź w ruch. Jednak nie byłem to ja. Próbowałem się skoncentrować, żeby zobaczyć siebie, jednak wizja zaczęła się rozpływać.
Następnie zobaczyłem kobietę. Kobietę na tle pięknego egipskiego krajobrazu. Miała przepiękną, śnieżnobiałą cerę, kruczoczarne, mocne proste włosy, czarne, wyraziste oczy i cudownie, lekko zakrzywiony nos. Była bardzo podoba, chociaż nie wiem w jakim sensie bowiem powyższy opis zgadza się może w 50%, do pewnej dziewczyny, znanej mi na jawie, z którą kiedyś łączył mnie - jak mi się wydawało - bardzo silny duchowy związek. Nasze działania zdawały się uzupełniać, a ja po sekundzie byłem w stanie powiedzieć o niej wszystko. Nie można ukryć faktu, że byłem w niej niegdyś szalenie zakochany. Co więcej, kiedy tę dziewczynę pierwszy raz zobaczyłem - a było to lata temu - nie opuszczało mnie wrażenie, że skądś ją znam. Pamiętam, że przy pierwszej naszej rozmowie byłem przekonany, że już się kiedyś poznaliśmy i ku jej zdziwieniu usilnie indagowałem ją, że na pewno znamy się z przedszkola lub coś w tym rodzaju. ;) Nie miejsce tu na tkliwości, dość jednak powiedzieć, że wtedy, po Ayahuasce poczułem co następuje: dziewczyna z wizji, chociaż fizycznie nie wygląda tak samo, jest przodkiem ? poprzednim wcieleniem ? a może tą samą dziewczyną z jawy? Nie wiem. W każdym razie - czułem niezwykle silny związek między tą 'prawdziwą' a tą 'z wizji'.
Na tym kończy się pewien etap wędrówki. Można go nazwać etapem wglądu w samego siebie.
Zaraz po nim nastąpiło jakby rozprężenie; osłabienie działania napoju. Wypełniały mnie delikatne, sugestywne wizje, jak gdyby jednak na pograniczu autosugestii i półsnu. Były to zapewne wizje roślinności, obecności jakiejś silnej i dobrej ale i surowej i pierwotnej siły. Czasem widziałem jakby żabę, albo może raczej ropuchę (szarawą, chropowatą, śluzowatą, z wyłupiastymi wpatrującymi się oczami). Wtedy chyba wypiłem pozostałą część napoju. Prawdopodobnie to zapoczątkowało dalszą część wyprawy, którą można nazwać kosmologiczną. Widziałem bowiem w jej trakcie rzeczy mniej osobiste, niż dotychczas. Z drugiej strony, ponownie dużą rolę zaczęła odgrywać muzyka. Wpływała ona na wizje, na ich jakość i kształt.
Po wypiciu pozostałej części napoju wizje zaczęły się zmienić. Teraz byłem jednocześnie bardziej obecny zmysłowo (wcześniej miałem bardziej wrażenie jakbym spał, muzyka nie dochodziła, rzadko otwierałem oczy), a z drugiej strony zaczęło pojawiać się wrażenie lotu. Słyszałem Shpongle w słuchawkach, muzyka nadawała ton wizjom. Jednocześnie po zamknięciu oczu miałem dość silnie wrażenie latania, jak gdyby nieważkości; w zasadzie czułem się chyba jak po uderzeniu młotem w błędnik, jednak trudno mi to stwierdzić na pewno, bo od początku tripu ani razu nie wstałem: cały czas byłem w pozycji leżącej lub półleżącej. Po chwili wizje zaczęły nabierać dynamiki i stały się coraz bardziej przejmujące i wyraźne. W tej części podróży intensywnie rozmawiałem z Rośliną. Podawała mi wiedzę na jak gdyby dwa różne tematy; jednak wiem, że przenikały się one wzajemnie. Jedna części wizji były to wizje kosmologiczne, wszechświata, planet. Druga część dotyczyła podstawowych pytań człowieka: o istotę życia i śmierci. Jednocześnie muzyka powodowała wrażenie czyjejś obecności. Pamiętam że w trakcie tej części kilka razy zmieniałem utwory (chociaż przychodziło mi to z trudem, czułem się bardzo zamroczony kiedy otwierałem oczy, podobnie jak po dużej dawce alkoholu miałem problemy ze złapaniem ostrości). Szczytem tego oddziaływania dźwięków - i to wrażenie było ze mną przez większość czasu - była wizja dryfującego w przestrzeni statku, pełnego śpiewających i tańczących, pstrokato postaci. Byłem wśród nich na pokładzie, czułem z nimi coś w rodzaju przymierza, byli moimi przyjaciółmi, ale jednocześnie trochę się ich bałem (byli straszliwie "dziwaczni", z innego wymiaru i czułem to nawet wtedy). Wizję tę wywołało "Around The World In a Tea Gaze" Shpongle (swoją drogą dopiero wtedy zrozumiałem znaczenie tytułu utworu;) - chociaż bardziej do mojej podróży pasowałoby "Around the Universe"). Warto dodać, że muzyka była przeze mnie odbierana niezwykle wyraźnie i czysto, zupełnie inaczej niż wrażenia wzrokowe. Aha! był to statek przypominający okręt z czasów podbojów Ameryki, a scenografia pokładu i to co się tam działo przypominało trochę "Statek głupców" Bosha.
W tej części raportu mam jeszcze większe problemy z zachowaniem chronologii niż w poprzedniej. Opiszę to tak, jak teraz czuję, nie podejmę się próby chronologicznego odtworzenia.
Z pokładu statku widziałem galaktyki, planety, powstawanie tych planet i ich rozpad. Było tam dużo wybuchów, a także mnóstwo czegoś, co przypominało lawę czy magmę - wrzącej gęstej substancji, pokrywała ona powierzchnię planet. Widziałem olbrzymie, okrągłe obiekty, krążące i łączące się z innymi; w ogóle cała ta kosmologia wypełniona była kolistym ruchem, miałem wrażenie jakby wszystkie te obiekty kręciły się nawzajem wokół swoich własnych osi. Pamiętam, że zadawałem bardzo ważne i trudne pytania: o powstanie życia, o historię ziemi. Wtedy cofnąłem się do wrażeń z poprzedniej podróży i sięgnąłem głębiej: poczułem znowu tę podstawową moc, którą mają wszystkie organizmy żywe, rośliny, zwierzęta i ludzie; można powiedzieć chyba, że było to coś w rodzaju energii, z drugiej jednak strony, była to siła na wskroś duchowa, nie było czysto fizyczna. Zobaczyłem zatem jak ta sama siła, która popycha rośliny do wzrostu, stymuluje powstanie i rozpad komórek, jak komórki te łączą się organizując w żywy organizm; moc która je do tego popychała nie była ślepa, czy przypadkowa, z drugiej jednak strony, nie była "rozumna" w sensie ludzkiego rozumu. Powstawaniu pierwszych organizmów również towarzyszyła magmatyczna scenografia. Następnie roślina zabrała mnie dalej, czułem się prowadzony, jakby ciągnięty za rękę (nie dosłownie oczywiście). Poczułem tę samą moc, jak wprawia w ruch wszystkie obiekty które widziałem wcześniej: planety, galaktyki. Poczułem wszechogarniającą jedność z wszechświatem. Wtedy chyba znowu zobaczyłem rozwój organizmów, od początku aż do powstania ludzkości, tym razem jednak początek sięgnął materii nieożywionej. Zarazem wizje i wyobrażenia przeplatały się błyskawicznie: było to wyczerpujące. Opowiem jeszcze o kwintesencji tej części doświadczenia i zakończę ten fragment; samo opisywanie tego doświadczenia jest dla mnie wyczerpujące.
Moje ja było totalnie rozsypane: byłem czystą świadomością. Mogłem widzieć, czuć i poznawać, jednak bez żadnego związku z moim "prawdziwym" życiem. W tym stanie naszła mnie następująca wizja: powstawanie i rozpad organizmów, "życie" i "śmierć" to jak gdyby dwa stany tej samej rzeczy. Mówiąc inaczej, człowiek (i każdy organizm) za życia ma duszę - po śmierci i przed śmiercią jest częścią ogólnego ducha [bardziej temu co chcę powiedzieć odpowiada chyba rozróżnienie z j. angielskiego: soul i spirit]. Jeszcze inaczej: życie i śmierć odróżnia tylko organizacja materii i energii. Śmierć nie jest ani "końcem i niebytem" ani też nie ma szans na żadne życie wieczne w rozumieniu chociażby chrześcijaństwa (życie moje, mojego ja). Stan którego doświadczałem, był stanem zupełnego rozpadu ja, ale jednocześnie nie był stanem nicości: nie miałem żadnych własnych myśli, a jednak moja świadomość była rozciągnięta do nieskończoności. Można powiedzieć, że współczułem (ale w tym współczesnym, wytartym znaczeniu!) ze wszystkim co istnieje, byłem częścią całości i sam byłem tą całością. W tym stanie nie było ja, jednak nie było też czasu i przestrzeni. Czy był to stan ayahuaskowej śmierci? Nie wiem, nie było w nim nicości.
Nie pamiętam kiedy, jednak na moment odzyskałem świadomość własnego ja, przynajmniej na tyle, żeby mógł powstać zalążek sceptycznej myśli, czy aby wszystko co widzę nie jest chorym wytworem mojej zwichrowanej wyobraźni. Poczułem negatywną energię. Trwało to jednak tylko chwilę.
Wizje trwały nadal, jednak powoli chyba zaczynałem być w stanie myśleć racjonalnie i sceptycznie. Pojawiały się i znikały, wirowały nadal planety, znowu wyraźnie widziałem statek. Postacie były chyba trochę bardziej obce, niż poprzednio. W pewnym momencie otworzyłem oczy i zacząłem kombinować znowu z muzyką. Nadal byłem poważnie zamroczony. Moja świadomość reagowała z niesamowitą czułością na dźwięki i myśli, "botanical dimensions" wywoływało obrazy roślin itd. W pewnym momencie zacząłem chyba odczuwać pewien lęk. Na playliście znalazło się wtedy "before the big bang". Mój niesłychanie wyczulony umysł natychmiast przyjął sugestię. Z zamkniętymi oczami zacząłem cofać się w czasie i przestrzeni w niesamowitym tempie. To co stało się później wolałbym zapomnieć, ale z poczucia obowiązku - i dla przestrogi samego siebie - opiszę…
Stwierdziłem, że nie wytrzymam dalszej dawki wiedzy. Należy zaznaczyć, że trip po DMT nie przypomina odurzenia np. po kwasie. Po LSD miałem bardzo intensywne wrażenie jak jakaś zupełnie obca, chemiczna substancja gwałci moje ciało i umysł, wyobrażenia były bardzo intensywne - wizualne, mogłem je w zasadzie normalnie zobaczyć oczami. Jednocześnie czułem działanie obcej substancji, okropnie się pociłem, puls niesamowicie przyspieszony, uczucie dziwności itd. Po ayahuasce tego nie ma. W pewnym sensie czujesz się zupełnie normalnie, a przynajmniej tak ci się wydaje - dopóki masz zamknięte oczy i biernie i z pokorą oddajesz się doświadczeniu. Wtedy, kiedy powoli odzyskiwałem ja, ale wizje były wciąż widoczne i byłem "zmuszany" do przyjmowania dalszej porcji wiedzy, postanowiłem otworzyć oczy i zakończyć kontakt z Rośliną. Było to błędem, jednak nie zdałem sobie sprawy z konsekwecji - ponieważ mój stan wydawał mi się w jakimś sensie 'normalny', nie podejrzewałem, że zakończenie podróży może nastręczać trudności.
Jakie było moje zdziwienie, kiedy po otworzeniu oczu i próbie uzyskania 'normalniej' świadomości, przez nie zamykanie ich przez dłuższą chwilę, wizje co prawda zniknęły, jednak nagle znalazłem się w jakimś zupełnie dziwacznym, obcym, przerażającym świecie. Wtedy dopiero poczułem narkotyczne działanie substancji. Byłem totalnie splątany. Zacząłem sobie wkręcać, że właściwe działanie aya dopiero się zaczyna, że załaduje się z opóźnieniem, że wszystkie moje wizje były dopiero wstępem, itp. Przestaszyłem się potęgi substancji. Nie wiedziałem co mam z sobą zrobić; chciałem żeby była tu ze mną moja dziewczyna, żebym mógł ją złapać za rękę i trochę się uspokoić, cholera chciałem żeby był tutaj ktokolwiek. Ale była mniej więcej trzecia nad ranem i nie było nikogo; poczułem się opuszczony i przytłoczony; poczucie dobroczynnej obecności moich "przyjaciół" z łodzi czy eterycznej kobiety z początku tripa zupełnie wyparowało wraz z wizjami. Ale moja świadomość dalej była rozszerzona do monstrualnych wymiarów, czułem się tak, jakbym widział całe swoje otoczenie przez mikroskop elektronowy. Próbowałem się uspokoić, na chwilę mi się to udawało, ale zaraz wracały przeczucia, że "to dopiero początek", "oszaleję", itp. Byłem na styku dwóch rzeczywistości: "normalnej" rzeczywistości ja i tej drugiej, rzeczywistości DMT gdzie czas i przestrzeń nie istnieją. Czułem się jak człowiek zawieszony w wieczności - to była chyba najgorsza część: odzyskałem swoje ja, ale nie odzyskałem czasu. Każda sekunda była wiecznością. Lem napisał kiedyś opowiadanie, w którym zawarta jest historia człowieka, który otrzymuje życie wieczne: jest zamknięty w pustej przestrzeni przez wieczność. To 'życie wieczne' jest dla niego najgorszym koszmarem, życie bez ciała, bez zmienności czasu, i posiadanie jednocześnie 'ja człowieka' powoduje niewymowne cierpienia. Podobnie czułem się wtedy. Miałem uczucie, że wpadłem w pułapkę: skoro jestem w wieczności, to nigdy się z niej nie wydostanę! na zawszę będę uwięziony w tym tripie, moja świadomość nigdy nie wróci do czasu i przestrzeni, a jednocześnie nie 'umrę', nie stanę się częścią całości. Obiektywnie tez stan trwało może kilka, może kilkanaście minut, jednak były to najdłuższe i jedne z najstrasznieszych minut mojego życia. Wpatrywałem się z największym przerażeniem w zegar i naprawdę wydawało mi się, że stanął w miejscu.
Kiedy trochę się uspokoiłem, postanowiłem pójść do toalety. Miałem dziwne wrażenie, jakby w całym moim domu były jakieś istoty, chociaż nie widziałem ich ciał. Niestety to wrażenie czasem pojawia się do dzisiaj, oczywiście nei z taką intensywnością jak wtedy. Jest to uczucie podobne do tego, co czuje dziecko idąc samotnie ciemnym lasem: las "żyje", są w nim jakieś "duchy", chociaż ich nie widać, to czuć ich wzrok i obecność. W trakcie drogi do kibelka zauważyłem ze zdziwieniem, że zataczam się jak po alkoholu. Nie wiem z czego to wynikało: z tego co wiem, za zaburzenia równowagi odpowiedzialne jest roślinne iMAO, którego przecież nie brałem. Może byłem po prostu tak odurzony. W toalecie zwracałem baczną uwagę, żeby nie patrzeć w lustro. Pamiętam po LSD, że wrażenie samego sobie na tripie jest wrażeniem zupełnie obcego ciała, oddzielonego od duszy. Nie chciałem sobie nawet wyobrazić, jak obce wydałoby mi się moje ciało wtedy, po DMT.
Powoli, bardzo powoli, zacząłem wracać do normy. Zdolności motoryczne wracały szybko.
Jeszcze jedna rzecz uderzyła mnie w tej ostatniej, 'złej' fazie. Włączyłem klip z początku tripa. Postrzeganie obrazu na ekranie komputera było niesamowite. Nie widziałem żadnej różnicy, między tym obrazem, a np.otoczeniem w pokoju. Patrzyłem na obrazy wyświetlane na ekranie tak, jakby patrzył przez okno na coś prawdziwego, co jest tu i teraz. Zdałem sobie wtedy sprawę, jak ogromną liczbę 'filtrów' ma nasza codzienna świadomość. Rzeczywistość wirtualna narzuca nam kolejne filtry; gdy ich nie ma każdy obraz i każda informacja są tak samo ważne ; w stanie 'normalnej świadomości' nasz mózg wykonuje w każdej chwili ogromna pracę, segregując doznania i odrzucając 99,9% docierających do nas bodźców. Ayahuaska niweluje te filtry: człowiek musi być w tym stanie niesamowicie podatny na sugestie.
Mój stan powoli się stabilizował. Jednak jeszcze przez parę godzin miałem problemy z zaśnięciem. Zasnąłem dopiero nad ranem. Miałem poczucie, że w moim pokoju są jakieś obce istoty, co utrudniało mi zaśnięcie, poza tym nadmiar myśli opóźniał sen. Ten lęk, dziwne poczucie obecności i bezsenność czasem pojawiają się do dzisiaj, aczkolwiek trudno powiedzieć, czy to wina tamtej przygody, czy zmiennego i stresującego trybu życia jaki prowadzę przez ostatni rok.
Następnego dnia byłem pełen uduchowionej energii. Miałem ochotę spotkać wszystkich swoich bliskich, po prostu ich zobaczyć, brakowało mi kontaktu. Tego dnia spadła wielka ulewa, burza gradowa. W jakiś dziwny sposób czułem się z nią związany; czułem, że ten niecodzienny pokaz potęgi przyrody ma jakiś związek z moim doświadczeniem.
- Luty 2013
WNIOSKI
Trudno mi dzisiaj ocenić na ile konkretne wizje których doświadczałem były rzeczywiście wywołane substancją, a na ile wynikały z autosugestii po lekturze doświadczeń innych (mówię o wizjach roślin, żab, statku i tym podobnym, często powtarzającym się w różnych wariacjach wizjach). Na pewno Ayahuaska niesłychanie "wyostrza świadomość", intensyfikuje doznania umysłowe. Na pewno do tego co widziałem można dojść i na trzeźwo - ale raczej nie sposób doświadczyć tego tak intensywnie i w tak krótkim czasie jak po Ayahuasce.
Na szczęście poczucie obecności "innych istot" od dłuższego czasu mnie nie nawiedzało. Zresztą patrząc z perspektywy czasu, mogło się na nie złożyć także kilka innych czynników - jak nadużywanie w tamtym okresie kodeiny (w dawkach niewiele przekraczających medyczne, ale jednak regularnie). Tak czy inaczej, zniknięcie duchów przyjmuję z ulgą.
Nie powtórzyłem tamtego doświadczenia do dziś - minął prawie rok. Pewnie kiedyś je powtórzę - ale kiedy to będzie, nie wiem.
Dla innych, jeśli ktoś będzie to kiedyś czytał: podstawą tego doświadczenia jest podejść do tematu z pokorą. Jej brak kończy się tak, jak końcówka mojego tripu. Ktoś kiedyś powiedział, że można być ateistą tylko do pewnej dawki DMT. To prawda :) po tej przygodzie po raz pierwszy zrozumiałem co znaczy "wierzyć", nie racjonalnie, tylko tak ot, czysto duchowo.
- Czerwiec 2013.
- 36872 odsłony
Odpowiedzi
Ciekawy opis
Bardzo ciekawy opis fazy po dmt, nawiązujesz do magii, poczucia rzeczywistości, sposobu patrzenia na świat, roli roślin w poczuciu sensu swojego istnienia we Wszechświecie i wielu innych ;) Osobiście uważam, że ateistą można być nie tylko do pewnej dawki DMT ;) Nawet taki zwykły DXM może zmienić nastawienie człowieka do życia. Tak czy siak, ateiści nie wierzący w nic tracą tyle samo z życia i jego zakamarków jak i fanatyczni wierzący ;). Trzeba mocno wierzyć w potęgę świadomości a nie w bogów.
Wszystko jest jednym, a jedno jest wszystkim.
Och och
Jak ja bym chciał zdobyć taką tryptaminkę i spokojnie móc poszerzyć swoją świadomość- To moje pragnienie od wieeelu miesięcy, a tyle rzeczy temu się przeciwstawia.
Ładny TR, pozwala się wczuć i rozmarzyć...
Wspaniale...
Wspaniale przedstawiony przebieg tripu. Nie byłeś chaotyczny ani trochę, wyobraziłam sobie każde słowo jakbym przeżywała to razem z Tobą :)
Gdyż Świadomość jest jedna i gdzieś zbiega się tworząc tą piękną jedność.
Paliłam dmt kilkanaście razy, lecz mam zamiar w niedalekim czasie spróbować Ayi. Czuję w głębi duszy, iż będzie pięknie..
Pozdrawiam :)))
' Right here and now, one quanta away, there is raging a universe of active intelligence that is transhuman, hyperdimensional, and extremely alien .. '
Bardzo dobry raport
Przy psychodelikach potrzeba pokory; jeżeli ty nie masz szacunku do takich substancji one również nie będą mieć szacunku do ciebie. Psychodeliki mogą pokazać jedynie to na co człowiek jest gotowy - plus za przygotowanie, danie się ponieść, niektórzy przy tak silnych wizjach panikują, próbują uciec i kończy to się okrutnymi bad tripami. Btw, też często uświadczam momentów w których "wiem że należy" np. zamknąć oczy - a do tego shpongle, przy aya na bank przewinąłby się również przez moją playlistę ;)
dzieki za raport
polecam na dokladke: http://www.radionafali.com/2013/07/hiperprzestrzen-rozmowa-z-kuba-babick...
milego sluchania
www.hiperprzestrzen.com
pokora - dokladnie tak: przy
pokora - dokladnie tak: przy tak silnych psychodelikach nie może jej zabraknąć. świadomośc i pokora przede wszytskim : )
dzięki
Dzięki wszystkim za komenty i pamiętajcie o negatywnych skutkach tego wywaru, aka widzenie duchów i tym podobne jazdy. Ja do dzisiaj nie odważyłem się powtórzyć tego doświadczenia, chociaż nieraz miałem ochotę. Pokora jest ważna ale czasami może nie wystarczyć. No ale to każdy podróżnik powinien wiedzieć sam.
Audycja ogólnie na plus; przesuchałem ponad połowę.
Dziękuję!
Wspaniały raport! Właśnie czegoś takiego szukałam. Raporty, które do tej pory dane mi było przeczytać rozczarowywały mnie swoją płytkością... Dziękuję za to, że zechciałeś podzielić się czymś tak głębokim
Szczegółowość przede wszystkim
Bardzo fajny trip raport, cieżko to sobie wyobrazić a napewno jeszcze ciężej było Ci to przekazać lecz jest przekaz. Ode mnie 5! Powodzenia w dalszej eksploracjii :)