generator chmur.
detale
raporty panszaman
- Don Mescalito - najlepszy tatuażysta w mieście.
- Istotyto.
- Wielki Kreator.
- Randka z Changą. Przyrodniczy film nD o życiu.
- Niezłe wariactwo. Psychodeliczny miks z potężnym DMT.
- Miłe spotkanie z duchem Łysic.
- LSD w krysztale.
- Wigilijny szał popigulonego Misia.
- Największy bad trip starego kwasiarza.
- Generator Chmur.
generator chmur.
podobne
Witam. Zaznaczam, jak zwykle, iż niniejszy tekst jest jedynie fikcją literacką.
Obawiam się, że w tym raporcie może dojść (a raczej na pewno dojdzie) do takiej sytuacji, gdzie jako jeden trip opiszę dwa... Po pewnym czasie zlewają się one, gdyż zarówno miejscówka, jak i towarzystwo były takie same, a i pogoda podobna... Przyjmijmy jednak, że wszystko działo się jednego dnia... Odświeżyłem nieco wspomnienia z bratem, więc opowiadanie powinno być nieco bardziej szczegółowe.
Jest taka łąka na drugim, trzecim, czy piątym końcu miasta, którą nazywamy Generatorem Chmur. Nazwa wzięła się od widocznego z niej wielkiego komina (jakieś ciepłowni, czy czegoś w podobie), który wypuszcza co jakiś czas parę wodną. Wygląda to tak, jakby tam coś bardzo gorącego chłodzili, zalewając hektolitrami wody, w każdym razie widok jest konkretny - jakby chmury rodziły się w tym miejscu. Ktoś zmajstrował między paroma drzewami stolik z dwiema ławeczkami. Można się tam dostać w zasadzie tylko rowerem. To tu nauczyłem się przyciągać motyle.
Barty. Siadamy przy stoliku, zastanawiając się, czy otwierać już piwa, bo papierki przed momentem się rozpuściły. Po chwili je odpalamy. Mamy po dwa piwka, zapas wody, owoce i gande. Jest piękny, kolejny ciepły dzień tego lata. Wypiliśmy po jednym browarku, na razie zostawiając butelki na stole (ZAWSZE zabieramy ze sobą śmieci! To bardzo ważne, by szanować naturę.) Czekając na efekty spożycia kartonu przechadzamy się po skraju łąki i linii drzew. O. znalazł jakiegoś grzyba, a ja pająka, który... udaje biedronkę! Poważnie, jest taki pająk! Jego kolor jest jakby nieco bledszy, ma 8 nóżek (jak każdy pająk), troszkę inny aparat gębowy, no i nie ma skrzydeł, ale na pierwszy rzut oka nie do odróżnienia od owada. Tripujemy.
Idziemy usiąść na łące, która cała żyje. Patrzymy sobie w konkretnie niebieskie niebo, a chmury, a zwłaszcza ich krańcowe strzępy wiją się i zmieniają nieustannie. Dookoła latają różne motyle i jeden w szególności mi się spodobał. Próbowałem zachęcić go do interakcji, komplementując jego piękno, ale na razie nie zdecydował się podlecieć bliżej. Łąka wygląda obłędnie. Rozmawiamy sobie siedząc na poskręcanej trawie, w której każdy zajęty jest swoimi sprawami i spostrzegamy pająka (wyglądem podobny do topika, ale nie był to topik), który porusza się niewiarygodnie szybko i kręci się z tą zawrotną prędkością dookoła nas. Tkał swoją sieć, jakby próbując nas nią oblec. Skubaniec myślał chyba, że nas zje... hehe. Wstajemy, bo Słońce przesunęło się nad kopułą tak, że znaleźliźmy się w cieniu pobliskiego drzewa, a wolimy wygrzewać się na Słoneczku. Przy zamkniętych oczach przebija się jego światło przez powieki, tworząc przepiękne fraktale (niebieski kwiat życia).
Idziemy na stolik, napić się wody, albo piwka, no i wybór pada na jeszcze w miarę chłodny napój chmielowy. Otwieramy butelki i... cyk. Przyleciał ten mały motylek, co to godzinę, czy półtorej temu go zapraszałem do siebie. No jak już się koło mnie kręcisz, to siadaj na palcu. Wystawiam palucha, a on zgrabnie podlatując, siada na nim. Ależ go komplementowałem! Że choć malutki, to taki barwny, taki piękny, że ma cudowne niebieskie oczy i piękny wzorek i w ogóle, że jest piękny. I tak cały czas, a on czuł się dumny i pragnął więcej zachwytów nad jego bytem. O. zrobił nam parę zdjęć i siada koło mnie, podziwiając również jego urodę. Przekazuję mu motylka. Po chwili O. mi go oddaje, ale z nim nie mogę za bardzo nic robić, bo czuję się za niego odpowiedzialny i bardzo, ale to bardzo uważam na swoje ruchy. (Kiedyś, również na tej łące, tak mnie obsiadły motyle, że w ogóle nie mogłem się ruszać, bo siedziały praktycznie na każdym odsłoniętym kawałku skóry :-) hehe). W końcu kazałem mu odlecieć, a on zrobił to z fochem.
Wracamy na łąkę, spoglądamy na Generator Chmur, który właśnie rozpoczął kolejny spektakl i znów w niebo. Obserwujemy nad sobą rój komarów (troche przesłaniały widoki). Ewidentnie próbują się do nas dostać, mamy jednak tak silne, dobrze widoczne, kolorowe aury, że bez naszej zgody nie mają szans się przebić. Bawimy się więc. Pozwolimy im? -pyta O., po czym zmniejszamy pole dookoła nas tak, by podleciały bliżej. Na metr... pół metra... 20 centymetrów... Nie - odpowiadam wtedy i śmiejąc się odpychamy je na 3 metry. Zabawę powtarzamy jeszcze dwukrotnie, po czym zapominamy o nich i siadamy na łące. Pojawiają się świetliki. Są to takie owady, którym, gdy latają, odwłoki świecą się na czerwono. Znam je. Spotkałem je również w tym miejscu na jakimś poprzednim tripie. (Szukałem ich systematyki wśród owadów Polski chyba z rok, sprawdzając chyba z sześć tysięcy [bez kitu!] gatunków, ale chyba nie są one znane nauce). Dużo "chyba", hehe. Jakoś tak z dziesięć ich przyleciało na mnie, a że są bardzo pozytywne, prawie jak motyle, to jestem zadowolony ze spotkania. Pokazuję je bratu, bo nie miał wcześniej okazji ich poznać. Łąka tętni życiem. Idziemy skręcić jakiegoś lolka.
Siadamy przy stoliku i widzę, że siedzi na nim mucha. Wstrętne muszysko! - stwierdzam, a O. mówi, że idealnie tą wielką brązową krowę określiłem. Zrobiło jej się przykro i schowała się pod blatem. Podszedł też jakoś tak, nie wiem, czy zdegenerowany, czy jeszcze nierozwinięty odpowiednio ewolucyjnie a'la świetlik. Jakby jedno skrzydełko nachodziło mu na drugie i na pewno nie był latający. Pozwoliłem mu trochę pochodzić po mojej ręce, a O. śmieje się z muchy, że taki on może być moim kolegą, a ona nie. Wtedy zobaczyliśmy, że w butelce po piwie znajduje się całkiem pijana osa. Uuu.. Jest tak nawalona, że wpadła cała do piwa na dnie. Przecież ona nic nie ogarnia i jest gotowa nas użądlić - myślimy. Szybka akcja i łączymy główkami tą butelkę z butelką po wodzie. Gdy przechodzi ona do "peta" zakręcamy korek i zostawiamy ją na wytrzeźwiałce hehe. Kręcę w końcu tego gibskiego. Spalamy go i zaczynamy gadać glupoty, które nas rozśmieszają. Idziemy się troszkę rozejrzeć dookoła. Kawałek odchodzimy i widzimy jerzyny. Oczywiście pędzimy ich zasmakować. Są ochydne.. Ich sok wylewa się, jak krew. Czemu one są takie niedobre? - zastanawiamy się głośno. Jakaś zła ziemia tu jest, czy co? Rozglądamy się i spostrzegamy usypane kamienie w... grób? Kurwa, to chyba grób.. No i co teraz? Powinniśmy zadzwonić na psy, ale co im powiemy? Że wrzuciliśmy kwasa i wiemy, że tam jest grób? A może to zakopany pies? A może kogoś ktoś zabił i teraz dusza zamordowanego nie może odpocząć, bo czeka na wyjawienie prawdy? Mnożą się pytania w głowach. W końcu dochodzimy do wniosku, że jutro na trzeźwo obejrzymy to miejsce (czego nigdy potem nie zrobiliśmy). Wracamy z mieszanymi uczuciami na stolik i jeszcze troche dyskutujemy. W końcu jakoś zepchnęliśmy to w tył głowy, wracając do osy. Ta to dopiero teraz była wściekła. Przetrzeźwiała i latała w butelce, nie mogąc się wydostać. O. postanowił ją troche oszołomić, żebyśmy zdążyli odjechać, zanim wstanie, więc złapał za butelkę i potrząsa nią, by nasza czarno-żółta koleżanka poobijała się o jej ścianki. Tak się w to wczuł, że prawie ją zabił. Dobra. Zbieramy się. Szybkie sprzątanie po sobie. Zostawiamy tylko tą butelkę (sprzątniemy ją następnym razem), którą odkręcamy i czym prędzej uciekamy.
Prawie zawsze, kiedy stamtąd wracamy, odwiedzamy pewien sklep. Spotykamy tam znajomego. Kupuję biszkopty i cośtam jeszcze. Są niewiarygodnie delikatne, ale i bardzo suche. Pałaszujemy zakupy i jedziemy na osiedle. Pozdro.
- 6106 odsłon