zakopany skarb.
detale
raporty panszaman
- Don Mescalito - najlepszy tatuażysta w mieście.
- Istotyto.
- Wielki Kreator.
- Randka z Changą. Przyrodniczy film nD o życiu.
- Niezłe wariactwo. Psychodeliczny miks z potężnym DMT.
- Miłe spotkanie z duchem Łysic.
- LSD w krysztale.
- Wigilijny szał popigulonego Misia.
- Największy bad trip starego kwasiarza.
- Generator Chmur.
zakopany skarb.
podobne
Witam. Zaznaczam, jak zwykle, że poniższy tekst nie ma pokrycia w rzeczywistości... tej rzeczywistości;-)
Około 13:00/14:00. Wybieramy się z O. na tripa w ten sierpniowy, słoneczny dzień. Brat chce mi pokazać pewną miejscówkę z widokiem na zalew (w naszym regionie znajduje się kilka tzw. glinianek, czyli zalanych wodą dziur w Ziemii spowodowanych wydobyciem gliny). Jedziemy więc na miejsce autobusem, zaopatrzeni, jak zwykle w wodę i owoce.. Wysiadamy z autobusu, dzielimy się opłatkiem, czytaj zarzucamy po kartonie (tym razem widnieją na nich muchomory czerwone.) i bez trudu znajdujemy wybrane miejsce. Ale chociaż widok na marszczoną przez wiatr taflę wody jest przyzwoity, to troche za bardzo wieje na brzegu, na którym się znajdujemy. Warto zauważyć, że papierki szybciutko nam weszły. Pierwsze efekty już po 5 minutach. Postanawiamy zmienić perspektywę. Drogi (w tej okolicy częściej szutrowe, niż asfaltowe) nie zachęcają, by nimi spacerować, gdyż ciężko nam oddychać wzbijanym w powietrze kurzem. Wszędzie dookoła są domy, nie za bardzo jest gdzie się udać, a my już nie nadajemy się, by iść do ludzi. Co robić? Wbijamy się więc w jakąś wyrwę między budynkami jednorodzinnymi, na jakąś polankę, która zaczyna zarastać delikatnym laskiem. Szwędamy się wśród wysokich traw i Aronii, a O. upieprzył sobie owocami jednego z tych drzew nową tripowską koszulkę (na dzienne wojaże ubieramy się na biało, bo aura tego koloru dodaje nam mocy). Na jednym pniaczku znajdujemy orzech włoski. Wielki orzech. Rozłupujemy go, a on świeci na biało tak intensywnie, że przez chwilę zastanawiam się, czy jest dobry. Dzielimy go na pół, szamiemy i ... jego smak jest niewiarygodny. Po prostu cudo! Fantastyczny, wow. Nigdy tak pysznego nie jadłem. Od razu rozglądamy się za innymi orzechami, ale nie znajdujemy już żadnego... Ciągle nie mamy miejscówki. Chodzimy po terenie, który z racji tej olbrzymiej trawy, nie nadaje się do spaceru. O. stwierdza, że to jest takie miejsce, gdzie możemy nawet znaleźć rosnącą gandziuszkę. Nie znaleźliśmy. Cały czas znajdujemy się blisko domostw. Przechodzimy przez czyjeś pole, za moment wracamy, to znów przechodzimy... Usiądźmy na moment i pomyślmy - proponuję. Usiedliśmy na skraju tegoż pola. Jak się później okaże przez najbliższych 6 godzin nigdzie się stąd nie ruszymy.
Minęła już przeszło godzina od zarzucenia. Zamykam oczy i przepiękne fraktale rozciągają się w mej głowie. Odczuwam fantastyczny spokój obserwując, jak mój umysł otwiera się. Gdy to widzę, czuję dom. Ten dom, do którego wracamy po śmierci, o ile nie zabrudzimy sobie za bardzo życia. Pierwotne siedlisko Ja. Źródło wszelkiego. Czysta świadomość. O. mówi, że przez dziewczynę nie może delektować się tripem i prosi, byśmy zjarali ziółka. Jak to? Teraz? Przecież dopiero, co wszystko się zaczęło. - oponuję. Jednak wiadomo... brat prosi, no to po chwili cybuch nabity. Rozpalaj. Dopalamy dwa szkiełka i... zaczął się jeden z intensywniejszych i piękniejszych tripów, jakie przeżyłem...
Siedzimy sobie rozmawiamy i o dziwo nie odczuwam, żeby Marihuana spowodowała, by od rzeczy, lub żebym gubił się w interpretacjach. Nawet nie wiem kiedy się zorientowaliśmy, że muzyka nie gra. No ale skoro nie gra, to i niech tak będzie. Nagle nie wiadomo skąd przylatuje i siada mi wprost na przedramieniu ważka! Zielonobrązowa w ciapki. O. stwierdza, że wygląda, jak Genialny Żółw (Dragon ball). Patrzymy na nią. Widzimy, co mamy jak na dłoni, jak jest cholernie mądra. Tak. Ważki przyciąga mądrość. Wykonuje ona niesamowite ruchy głową, takie błyskawiczne. Przyglądamy się jej. Jej oczy wyglądają, jak gogle pilota odrzutowca - Cała jej głowa, to praktycznie oczy! Frrru. Przeleciała ze mnie na O. Teraz on ma ją na kolanie. Wrrru i nagle siada mi na ręce druga, bardzo podobna do pierwszej, ważka (nieco mniejsza). Ta druga szybko jednak odlatuje i zostajemy z tą pierwszą, która przelatuje jeszcze na mnie, na O. i spowrotem na mnie. Odlatuje dopiero, kiedy w mojej głowie pojawiła się myśl, że może ona przyleciała jaja złożyć, albo co... Była to absurdalna myśl, którą chyba obraziłem Ważkę... Wstaję na moment z mojej kępki trawy i... widzę, że pod moją dupą jest ona cała pożółkła. Jakby leżał na niej kilka tygodni kamień. O. od razu stwierdza, że dłuuuuugo tu siedziałem. No i rzeczywiście... chyba z 3 tysiące lat.. (na ziemskim zegarze minęło pół godziny). Warto zauważyć, że trawa, na której siedział O. jest nadal zielona. Czuję się wybornie. O. stwierdza, że przecież to jest moje pole! No i dochodzimy do wniosku, że faktycznie. Tutaj zawsze stał mój fotel bujany, a O. odwiedzał mnie na kieliszeczek czegoś mocniejszego, wieczornymi porami. No.. to przyznaj się! - mówi O. Gdzie zakopałeś skarb? (Zbieram kamienie szlachetne, prawdopodobnie nie pierwszy raz w wędrówce po samsarze). Chwila zastanowienia... TU! Pokazuję palcem na niczym nie wyróżniające się miejsce na polu. Skąd wiesz? Nic tu nie ma. - słyszę w odpowiedzi. No właśnie! Tu nikt by nie szukał! - stwierdzam. O. dopytuje co to jest.. Nie pamiętam. O. stara się przywrócić mi pamięć. No... Ty stary gadzie! Co żeś tam zakopał?!? - Nie pamiętam... Złoto. Tak! To było złoto w takiej małej skrzyneczce. Skąd wiesz? - O. upewnia się, czy nie fantazjuję... No bo... złoto się nie zniszczy i nie straci na wartości... - Ok. Głęboko? - Dwa metry pod ziemią. - DWA METRY? Wiesz ile to kopania? - Wiem...
Dochodzimy do wniosku, że nazajutrz w nocy przyjdziemy tu z łopatami. Oczywiście w międzyczasie spoglądamy nieustannie w niebo, a było ono zaiste niezwykłe (nawet dla doświadczonych triperów). Odbywa się oto przed naszymi oczami taniec Elfów, a wygląda to tak, jakby wszystkie chmury (a nie było chmur niższego piętra, takich, jak np. kumulusy) kręciły się wokół jakiegoś punktu zawieszonego przed nami. Jakby stały na obracającej się podstawie, a w nich ukazywały się wszystkie symbole religijne, które w naturze swej są całkowicie wielowymiarowe. Jedne większe, inne mniejsze, przenikające się wszystkie wzajemnie, ale i niejako odrębne od siebie.. Była tam gwiazda Dawida, która okazała się dwoma piramidami obróconymi do góry nogami względem siebie. Były krzyże, czy arabski półksiężyc. Symbole buddyjskie, hinduskie, pogańskie, zaratusztrańskie, taoistyczne ying-yang, konfucjońskie i w ogóle wszystkie te symbole kręciły się przed nami. Tak majestatyczne, tak odległe, a tak bliskie, że jakby na wyciągnięcie ręki. Całość, otoczona jakby siatką energii, emanowała na tle zachodzącego Słońca, które cały czas (niejako wiecznie) wisiało nad horyzontem skąpane w delikatnej czerwieni, nadając nieboskłonowi cudnych barw. Raz za razem któryś z symboli był z przodu, by po chwili w tej karuzeli (która bardzo powolutku się kręciła) ustąpić miejsca innemu. Wielkość tego była tak ogromna, że większe to jest chyba tylko Oko Opatrzności. Przepotężna siła niezrozumiałego. Ta siatka dookoła wibrowała tak, że raz była widoczna, jako ostra, a za moment rozmazana. Czuć było tą potęgę. Wtedy to zrozumieliśmy: W czymś jesteśmy. Nie wiemy co to, ale przypomina jakby tunel. I w takim tunelu egzystujemy, nie mogąc wyjść na zewnątrz (jako ludzkość), więc kisimy się w naszych wewnętrznych przekonaniach, które w ogóle nie mają nic wspólnego ze stanem faktycznym, na dodatek dokładając sobie tylko kolejnych blokad, które nas tu ugruntowują w błędnych założeniach..
Trip trwał około 6/7 godzin, ale jego intensywność była większa, niż po dwóch niekiedy wrzucanych papierkach. Nie ma reguły. Aha, skarbu oczywiście nie wykopaliśmy (nie podjęliśmy próby przekopywania czyjegoś pola), więc nie umiem powiedzieć, czy rzeczywiście tam był/jest..:-) Pozdro.
- 7922 odsłony