Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

luźno spędzony dzień

luźno spędzony dzień

Planowaliśmy ten dzień wiele wcześniej, gdyż wszystko musiało być dobrze zorganizowane biorąc

pod uwagę okoliczności niesprzyjającej w ostatnich dniach pogody oraz ilości uczestników naszej

podróży, przygody, tego niebezpiecznego, iście narkotycznego zjawiska.


I oto jesteśmy.. stoimy na przystanku i patrząc po sobie sprawdzamy kogo jeszcze brakuje:


uśmiecham się do uli i doroty, słyszę przemawiającą do nich anię, czuję obecność ewy no i widzę

tomka, który zupełnie nieskrępowany przecina żyletką na pobliskim murku wszystkie

"czerwone koty" zostawiając w całości dwa "elvis'y" i rymując przy

tym do grającego obok radia. Chwila... nie ma drugiej ani. Jednak pogoda, atmosfera i

niecodzienne nastroje nie pozwoliły nam niepokoić się ani na chwilę. Nim tomek zakończył

powierzone mu zadanie nadeszła ania witając nas widocznym z daleka uśmiechem. Jesteśmy teraz w

pełnym składzie, za trzy minuty nadjeżdża autobus, więc tomasz prędko zwołał zbiórkę i niczym

proboszcz z mojej parafii wręczył każdemu "ciało obce" w postaci skrawka tekturki na

język, a raczej pod. Mmm.. gorzkie, a jak dobrze smakuje! Kończymy już tylko papierosa, ula

ustawia nas do pożegnalnego zdjęcia z rzeczywistego świata po czym wsiadamy do busa i zajmujemy

miejsca na samym końcu. Celem naszej wycieczki jest... działka. Całkowicie odizolowana,

usytuowana nad rzeką, znakomicie zakamuflowana, wręcz skitrana między drzewami, bez świadków

oraz zbędnych osób, idealne miejsce do narkotycznej imprezy jaka się tam odbyła. Przed nami

siedzi pan z siwymi włosami oraz wąsem ze swoją żoną równie sfrustrowaną jak on. Gdyby nie to,

że co jakiś czas odwracał się do nas i z pretensjonalnym wyrazem twarzy, próbując przebić się

przez barierę muzyki za którą się znajdowaliśmy, wypluwał jakieś słowa, to jego obecność byłaby

mi zupełnie obojętna.


Widzę ulgę na twarzach pasażerów, gdy zbieramy się do wyjścia, więc kulturalnie żegnamy się

oraz dziękujemy kierowcy za przyjemną podróż po czym opuszczamy autobus kierując się do sklepu

spożywczego będącego naszym ostatnim kontaktem z cywilizacją. Jedyna ekspedientka jaką

zastaliśmy na miejscu przerwała swój przedpołudniowy letarg i błyskawicznie zerwała się z

krzesła, gdy rozbawiona grupa tanecznym krokiem wtargnęła do jej lokalu. Była bystrą kobietą,

więc sprawnie poradziła sobie z obsłużeniem wszystkich wykonując w głowie zawiłe działania

matematyczne i zręcznie poruszając się pomiędzy wszystkimi pięcioma półkami z których dwie były

puste.


Podczas naszej wycieczki przypadła mi rola DJ'a, więc włączam płytkę, którą podrzuciła mi

ania i kierujemy się w stronę rzeki, by zasiąść na lekko podtopionej łódce przycumowanej do

drzewa. Jego rozłożyste gałęzie opadają mi na głowę, kątem oka widzę tomka zabierającego się do

kręcenia blanta, natomiast sam zakładam pomarańczowe gogle i delektuję się piwem, które przed

chwilą otworzyłem. W międzyczasie rozmawiamy o łabędziach, które podpływają coraz bliżej i

otaczają nas ze wszystkich stron. Są już w niebezpiecznej odległości, na tyle blisko byśmy mogli

dostrzec, że ich dzioby przedziurawione są na wylot. "Czy one nas nie ugryzą?" - zadaje pytanie jedna z dziewczyn wprowadzając tym samym spore zamieszanie oraz niemałe

obawy, które znikają podobnie jak łabędzie zaraz po tym jak tomasz odpalił blanta. Nasza łódka

coraz bardziej się kołysze, z każdym machem przybywają nowe kolory oraz nowe efekty i wiem już,

że to nie fale mną bujają, bo przecież nie ma ich na rzece. Mamy wyjątkowo miękkie nogi i luźne

zawieszenie, co znacznie utrudnia nam wydostanie się z pokładu na brzeg. Jeszcze tylko krótka

rozmowa z rybakami na pobliskim pomoście: "są jakieś lorbasy?" -"nie,

padaka, chuj zimuje, nie ma eldorado..." odpowiada pan w czapce z powbijanymi w nią

spławikami. I możemy już wyruszyć na działkę, o której mało co byśmy zapomnieli. Z towarzyszącą

nam muzyką wyruszyliśmy drogą prowadzącą przez las. Naszym jedynym zadaniem jest teraz znaleźć

jak najwięcej grzybów. Zadanie jest dość trudne biorąc pod uwagę, że najmniejszy szczegół, każdy

żywy element lasu pochłania całkowicie naszą uwagę. Jeszcze tylko jedna przerwa na napotkanego

przez ewę żuczka, nad którym pochyliliśmy się teraz wszyscy obserwując jego niezdarne ruchy.

Ogarnęła nas wielka empatia, więc przeprowadziliśmy sprawną akcję przetransportowania tego

mieniącego się metalicznymi odcieniami żyjątka na łąkę; to wyjście bynajmniej wydawało się dla

niego najlepsze. Zmieniamy teraz trasę na widokową i podążamy kurzącą się przyleśną drogą

wystawieni na słońce, które jest dziś po naszej stronie. Atmosfera staje coraz bardziej

sielankowa w pewnym momencie wręcz nie do opanowania. Dorota - pani biolog zajęła się łapaniem

pasikoników, ania w roli kwiaciarki zbierała stokrotki do swojego bukietu, ewa rozmawiała z

drugą połową tułowia napotkanej jaszczurki, natomiast tomek wyrwał z lasu drzewo i uprzedził nas

krótkim okrzykiem, po czym spuścił je w naszą stronę z wyjątkowym, instynktownym wyczuciem;

drewniany pal wylądował tuż przed naszymi nogami nie zdejmując przy tym uśmiechu z naszych

twarzy ani na moment. Nadeszła teraz chwila wyjaśnień ze strony doroty. Otóż nikt z nas nie

posiadał kluczy do działkowego przybytku, a okno które jej brat zawczasu zostawił otwarte

specjalnie dla nas znajdowało się na piętrze.. Rola włamywacza- akrobaty przypadła mi, więc

mianowałem tomka swoim pomocnikiem. Niecierpliwi kolejnej przygody oraz gotowi na akcję

wybraliśmy skrót prowadzący przez pole sołtysa, by jak najszybciej znaleźć się na fotelach w

salonie. Ta myśl znacznie przyspieszyła nasz krok, który na ostatni nieokreślony odcinek czasu

zamienił się w malutkie kroczki zaburzając nasze poczucie czasoprzestrzeni.

Stoimy teraz przed działką, unoszę głowę i widzę okno przez które muszę się dostać do środka,

by uratować sytuację. Zdejmuję koszulę i buty, rozgrzewam się przez moment: trzy skłony, wymachy

rąk do tyłu, jestem gotowy! Staję na ramiona przycupniętego tomka, łapię równowagę, po czym

tomek unosi się umożliwiając mi dosięgnięcie parapetu na którym podciągam się i wpadam przez

okno do środka prosto na kanapę. Słyszę z dołu brawa i entuzjastyczne okrzyki, wychylam się

przez okno i uśmiecham do zdjęcia. Po chwili wlatują do środka dwa buty. Schodzę na dół i

otwieram drzwi od tarasu, na którym czekają już moi goście. Siedzimy teraz przy stole i w

oczekiwaniu na kolejnego blanta prowadzimy rozmowę na temat wspaniałej pogody jaka nam dzisiaj

dopisała, śmiejąc się przy tym głośno i beztrosko. W tym momencie tomek zdradził nam pewien

sekret. Otóż dzisiejszego ranka na balkonie swego domu wytańczył dla nas tę wspaniałą pogodę.

Krótko mówiąc ta wiadomość zabiła nas wszystkich; czas się zawiesza, co łatwo można było ocenić

po grających w tle utworach które po prostu się nie kończyły. W śmiechowym amoku oraz z lizakiem

w ręku trwamy na czas bliżej nie określony. Lizak posłużył nam za klepsydrę dzięki której

wiedzieliśmy kiedy nadeszła pora by przenieść się do "chaty u Murzyna". Znajdowała

się ona w małym pokoiku na drugim piętrze, gdzie zebraliśmy się wszyscy by spalić blanta oraz

dzięki technice cyfrowej wysłuchać parodii lekcji historii nagranej przez naszych klasowych

kolegów podczas jednej z imprez na wycieczce szkolnej. Skrajne warunki w jakich się znaleźliśmy

wywołały paranoiczno- krytyczną, narkośmiechową atmosferę. Schemat lekcji historii oraz

wyjątkowo zabawnej nauczycielki wkradł się w nasze umysły zmuszając mięśnie brzucha do

nieprzerwanej gimnastyki. Chyba czas przenieść się do kolejnego świata, gdzieś gdzie jest widno

i gdzie można zaczerpnąć świeżego powietrza, by ulżyć sobie trochę po inhalacji z TeHaCe w

"kanciapie u Murzyna". Nie byliśmy jeszcze w ogrodzie! Szybka weryfikacja sprzętów

niezbędnych na pikniku: sprzęt grający, zośka, chrust, jedna zapałka, ingredienty do blanta,

poper, no i pomarańczowe gogle by lepiej widzieć jabłka na drzewach–wszystko jest.

Po przyrządzeniu ślimaka po francusku na życzenie ewy nadeszła pora na skoki przez ognisko oraz

turniej zośki, który z powodu naszej ograniczonej zręczności zakończył się dość szybko- fontanną

z węża ogrodowego. Naszą uwagę zwróciło słońce, które powoli już zachodziło nabierając

pomarańczowego, prawie że czerwonego koloru. Nie wiedzieliśmy która jest godzina, gdyż jedynym

zegarem były komórki które wyłączyliśmy jeszcze przed wyjazdem co swoją drogą było bardzo dobrym

posunięciem. Wiedzieliśmy jednak, że nadszedł czas by opuścić naszą sielankową krainę, co było

to tylko niegroźnym, złudnym objawem świadomości. Zerwaliśmy jeszcze po jabłku na drogę po czym

udaliśmy się do domku na rewizję. Wszędzie porozrzucane były nasze rzeczy oraz mnóstwo śladów

beztroskiego gospodarzenia. Zorganizowanie i uporanie się z tym nie należało do najłatwiejszych,

ale gdy każdy zajął się zadaniem, w której najlepiej się odnalazł, współpraca przebiegała gładko

choć nie tak szybko. Odprawiłem ekipę zamykając za nimi drzwi, po czym udałem się na piętro by

wydostać się tą samą drogą którą wszedłem, a raczej się wspiąłem. I muszę przyznać, że w drugą

stronę nie było już tak łatwo, choć z pomocnym ramieniem pospieszył mi tomek. Jednym z punktów

naszej drogi powrotnej była imponujących rozmiarów zapora, którą kontemplowaliśmy przez chwilę w

ciszy. Drogę na przystanek, którego miejsce znaliśmy jedynie w przybliżeniu, urozmaicił nam

niewinny ziemniak towarzyszący nam w marszu. Pod koniec dnia, gdy wracaliśmy autobusem, i co

najdziwniejsze z tym samym panem w siwych włosach, czułem się jak po dobrej terapii leczenia

śmiechem, która działa odstresowująco, rozwijająco, dobrze nastraja, poszerza percepcję, pozwala

odnaleźć nowy punkt widzenia, odpręża, zbliża do współuczestników terapii, pozwala lepiej

zrozumieć zachodzące relacje oraz zjawiska, czyli krótko mówiąc lepiej poznać świat, a dodatkowo

silnie rozwija mięśnie brzucha. Po tym doświadczeniu powstała zainicjowana przez koleżankę anię

idea Luźnego Spędzania Dnia, czyli profilaktyczne i zapobiegawcze leczenie dobrym humorem.

Ocena: 
chemia: 
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media