"w polsce prawdziwego mefedronu nie ma."
detale
raporty benny
"w polsce prawdziwego mefedronu nie ma."
podobne
Plany na wieczór w niedzielę (02.08.2020) wykrystalizowały się bardzo spontanicznie, zmotywowane pomyłką w obliczeniach finansowych - ot, kilkadziesiąt nieplanowanych złotych do przodu; jakiś wieczór z używką chodził za mną i moją dziewczyną (w tekście dalej opisywana literą K) wszakże już drugi tydzień, jutrzejszy dzień miał być łaskawy dla nas obojga, niechaj będzie, zgodziliśmy się, że ta noc jest odpowiednia.
Nadal pracując jeszcze koło 21.00 ugadałem się z K, żeby pociągnęła swoją inicjatywę i zorganizowała nam coś fajnego na szybko, jeśli oczywiście da radę, nie czuliśmy dużego parcia. Tripowaliśmy wspólnie naście razy na różnych psychodelikach i zostały one naszą ulubioną grupą używek, jednak postanowiliśmy pozostawić sakrum czwartego wymiaru na inny, dogodniejszy dzień (a tak przynajmniej nam się wtedy jeszcze zdawało); MDMA nie szło akurat zorganizować, amfetamina zawsze średnio mi odpowiadała, od mj robiłem sobie dobrowolną przerwę, żeby sprawiała mi znów większą przyjemność - K zaś średnio ją lubi, a chcieliśmy się oboje równie dobrze bawić. Odezwał się jegomość twierdzący, że ma mefedron. Średnio respektowałem kryształy i ogólnie środki donosowe, dobre MDMA uważaliśmy jednak oboje za klasę samą w sobie, a nasze poprzednie spotkanie z Mateuszem przeszło niemal identycznie do naszych typowych kontaktów z Mką, więc być może należało zmienić trochę podejście, zgodziłem się, K wyruszyła więc po drona.
Byłem w domu przed nią, K wróciła z wyprawy trochę przed 23.00, nie spieszyliśmy się - przyglądnąłem się naszemu ładunkowi i od razu wydał mi się podejrzany strukturą przypominającą białe, grudkowe sole do kąpieli z jarzącymi się kryształkami (dotłuczone szkło - ignorancko przeleciało mi przez głowę), zapach był bardzo mało intensywny, zdawało mi się, że coś tu nie gra względem obrazu, jaki miałem w pamięci po pierwszym matim, ale wiedziałem, że nie mogę ze swoją znikomą wiedzą oceniać przed przetestowaniem i od początku źle się nastawiać. Z racji, że nigdy nie polubiłem bólu katowanej śluzówki nie pchałem się pierwszy do sprawdzania, czekałem na posunięcie K.
23.20 K kruszy nasz dzisiejszy bilet w podróż od stresu i układa pierwszy mini testowy wężyk dla siebie; nasza waga była wtedy w podróży u przyjaciela, więc dawkowanie zostaje niepewne, mogę jedynie stwierdzić, że była to absolutnie max 1/12 z teoretycznego 1 grama, jaki sobie zafundowaliśmy. Niewiasta wciąga więc węża i wzdryga się ostro, obwieszczając od razu, że jest to najgorsze pieczenie, jakiego do tej pory doznała, zaraz też dodaje, że spływ jest paskudny i idzie po butelkę wody do lodówki. Nie pokrzepiło mnie to, wręcz odwrotnie, ale cecha rozpoznawalna mefa się zgadza. Proszek z talerzem idzie na bok, ja postanawiam zaczekać na jej wejście i spędzić chwilę przy komputerze, K (jak często na start używki) zaczyna trochę porządkować mieszkanie z zaległych nam przez tydzień rzeczy, po chwili dołączam do niej.
23.30-35 (około) K twierdzi, że ma body load, lekko i przyjemnie organizuje jej się rzeczy, nie przejmuje się specjalnie wydarzeniami ostatnich tygodni, ale nie chce już zbytnio przechodzić przez ten spływ i ból - sugeruje od razu przejść na bąbki z kapsułek żelatynowych, na co godzę się chętnie i zaczynam ich przygotowanie. Z uwagi na mniejszą potencję postanawiam podzielić kupkę na mniej-więcej 6 nabić (kiedy linami wyszłoby nam tego zapewne sporo więcej, tak już mamy), na start robię jednak tylko 2 piguły i w ramach ostrożności przygotowuję sobie kolację, żeby nie katować pustego żołądka. Odpalamy też muzykę i po kilku wybranych utworach pozwalamy polecieć youtubeowemu rabbit holowi proponowanych, atmosfera robi się milsza.
23.45 Zarzucamy oboje kapsułki i pogrążamy się w muzyce i rozmowie, właściwie o niczym, omawiamy też nasze życie i ostatnie działania.
00.20 (około) Na drodze z kuchni, bardzo niespodziewanie - ładując się na przestrzeni kilkunastu sekund - uderza mnie body load nadając lekkość i swobodę ruchów, oraz dając dopływ energii, nastaje również zmiana perspektywy obrazu, który oddala się nieznacznie, paleta kolorystyczna zdaje się ostrzejsza, ale i bardziej cierpka. Poprawia mi się również humor odsuwając niepewne myśli. Czuję, że powyższy stan powolutku postępuje i liniowo będzie zmierzał dalej. Wszystko to efekty znane mi choćby z MDMA; poczułem satysfakcję i ulgę, że moja początkowa ocena towaru okazała się oczywiście błędna, na tym etapie przyjąłem równiez za pewnik, że jest to po prostu mefedron, jak miało być.
K lurkuje Reddit na rozłożonej sofie, dołączam do niej siadając przy swoim komputerze, dzielimy się odczuciami fazy, rozmowa układa się bez problemu. Gdzieś po drodze postanawiam otworzyć okna i odpalam wentylator licząc na nocne powietrze, ale duchota wygrzania i nadchodzący pot nie mogły nas oczywiście zostawić tak łatwo. Proponuję K rozebranie się, na co od razu entuzjastycznie się godzi; zanim kumpel wprowadził się do nas długie tygodnie temu chętnie robiliśmy to od czasu do czasu, dziś mogliśmy sobie na to pozwolić raz jeszcze po długiej przerwie. Pozwalamy sobie również na kontakt fizyczny, więc oczywiście porzucam komputer i siadam obok niej, nadal leżącej na sofie. Postanawiamy też dorzucić biorąc pod uwagę czas wejścia przez żołądek, więc zaczynam robić następne piguły, przygotowuję 4, żeby nie musieć się z tym potem bawić, nieduża ilość proszku zostaje jeszcze na talerzu, ponieważ ciężko było mi zapakować całość i wiedziałem, że potem na mocnej fazie mały węziul nie będzie mi przeszkadzał. Łykamy oboje po jednej.
Kątem oka obserwuję co dzieje się w pokoju i zdaję sobie sprawę z obecności kształtów, na które wcześniej nie patrzyłem lub zwyczajnie nie były dostępne jeszcze moim oczom. Coś jest nie tak. Nie źle, po prostu zdecydowanie inaczej, niż bym się tego spodziewał. Z tylko dziwnej, jak uznałem wcześniej, palety kolorystycznej zacząłem widzieć ruch na białych ścianach salonu i kuchni, chropowata powierzchnia krążyła delikatnie i przelewała się sama przez siebie przypominając rozgrzany olej, znany mi efekt choćby z grzybowych tripów. W powietrzu natomiast przemieszczały się kształty różnej wielkości, część z nich wyglądała jak klasyczne zjawiska entoptyczne, które widywałem na trzeźwo, choćby małe pływające robaczki i drobne światła uciekające w kąt pola widzenia, jednak w niektórych miejscach pojawiły się większe, 15-20 centymetrowe figury przestrzenne przypominające komórki, wstęgi Mobiusa (jednostronne pętle) kręcące się według własnej osi ze swoimi przejściami, czy proste, podłużne węże/sznury. Przyjmowałem ich obecność bez strachu, jakbym przynajmniej częściowo się ich spodziewał, chociaż pierwszy raz miałem takie dośiwadczenie. Nie miały one koloru, mogłem jedynie dostrzegać ich kształt przez załamanie światła na konturach (efekt podobny do maskowania, które przyjmował Predator w filmach i komiksach z serii pod tym samym tytułem). Ich obecność nie zmieniała się względem mojego przemieszczania po pokoju, natomiast K nie widziała ich w ogóle i jedynie zaskoczona patrzyła w przestrzeń słuchając moich opisów, które na bieżąco jej serwowałem.
-To... To mefedron tak potrafi...? - zapytałem jedynie głupio, zafascynowany, jak biolog obserwujący nowe gatunki zwierząt.
-Najwidoczniej. - K przytaknęła mi z uśmiechem.
Postanowiłem wstać z sofy i podszedłem do największej ławicy kształtów kłębiącej się tuż przy ścianie, 5 niezależnych obiektów, zatrzymałem się pół metra od utrzymywanej przez nie strefy, w której leniwie i nonszalancko krążyły nie robiąc sobie nic z mojego zbliżenia (bardziej złożone niż naścienne paterny wizuale znane mi z psychodelików często rozpływały się lub chociaż wytępiały w swojej złożoności, jeśli próbowałem zaobserwować je z bliska). Z braku lepszego pomysłu poprosiłem K o epapierosa i nawapowałem gęsty kłąb dymu w ich kierunku. Te, które pokrył, zniknęły, znikały również przy machnięciach ręką rozpływając się momentalnie, jak zbijane bańki mydlane. Gdy byłem zajęty przyścienną grupą zwróciłem również uwagę, że krążenie na ścianach, do tej pory proste i mało złożone, zaczęło powoli, bardzo delikatnymi kolorami, zamieniać się w niejednolite paterny widoczne już dla mnie dobrze z większych niż 1.5-2m odległości. Wróciłem na sofę próbując wychwycić, jak zmieniają się obrazy i czy zachodzi między nimi jakiś konkretny styl, albo motyw.
Oniemiałem.
Wszystkie ściany niezależnie od tego, czy przyglądałem się im bezpośrednio, czy jedynie utrzymywałem w polu widzenia, wyświetlały na sobie animacje, wyglądające jak obraz z rzutnika. Animacje kreskówek w różnych stylach graficznych, przez klasyczny Disneyowski, Adventure Time, Calart, po takie, jakich nie mogłem skojarzyć z żadną znaną mi serią, wszystkie miały autorską fabułę, mogłem opisywać je bez problemu dla K, jakbym oglądał własną, personalną telewizję, chociaż przez złą "jakość" wyświetlenia i szybkie morfowanie było to nieraz dość trudne - ramy, na jakich wyświetlały się filmy zawsze zachowywały prostokątny kształt, proporcje i wielkości były jednak zróżnicowane. Motywy były bardzo różne, zarówno zwarte historyjki fabularne jak i morfujące obrazy, oraz połączenie obu; z czasem zdałem sobie sprawę, że długość "klipów" zaczyna się stabilizować i jedna scena lub też sekwencja trwa około 7 sekund, po czym (scena) ulega zmianie lub całkowicie urywała się od razu przechodząc cięciem w inną, maksymalnie z sekundowym opóźnieniem. Ramki zdawały się utrzymywać stałe miejsca na ścianach, zmnieniały jednak czasem pozycję przy moim ruchu w obrębie mieszkania. Siedziałem zafascynowany przyglądając się im i opisując je K, co absolutnie mnie pochłonęło.
Z racji, że byliśmy przed planowanym sprzątanim i odkurzaniem gdzieniegdzie po całym domu leżały niewielkie kupki kurzu; zaobserwowałem, że nie tylko poruszają się one, ale wręcz zachowują jak żywe i próbują układać w kształty długonogich pająków, patyczaków, lub innych smukłych owadów, czasem nabierając również maskowania, jak opisane już przepływające kształty, jednak szło im to bardzo niemrawo i w ogromie innych bodźców nie zainteresowały mnie one zbytnio.
W pewnym momencie zaskoczył mnie obraz, zdecydowanie inny w zachowaniu i kolorystyce od reszty, wyświetlił się bowiem w powietrzu jak chologram z dowolnego uniwersum Sci-Fi i chociaż nie chciałem stracić go z oczu i wykonywałem tylko minimalne ruchy głową, utrzymywał się w stałej pozycji 20-25cm przed moją twarzą, jakby utrzymywał go żyroskop powiązany ze mną - był to czarny tygrys pokryty neonowymi, fioletowymi pręgami; biegł on spowolnionym sprintem, w rzucie bocznym, w lewą stronę mojego pola widzenia, jednak nie ruszał się z miejsca przez kilkanaście sekund, do momentu gdy wymorfował w jażącą się fioletem iskrę i mignął w lewo znikając bezpowrotnie z moich oczu.
W całej mojej fascynacji i dzieleniu się z K wspólnymi doznaniami zdaliśmy sobie sprawę, że zleciał nam przy tym czas już do 02.00 w nocy i postanowiliśmy się wspólnie umyć. Czas ulatywał nam już do końca fazy bardzo płynnie, nie byłem wstanie określić, ile zajmie nam podjęcie danej czynności.
W łazience na kafelkach pomimo mocnego teksturowania również przywitała mnie animacja, ale tylko jedna. Podczas prysznicu czuliśmy oboje, że schodzimy z piku, poczułem pewien irracjonalny niepokój, przez myśl przeszło mi nawet, że przy takiej ilości wizuali, a właściwie chyba omamów bliższych deliriantom (choć tych nigdy nie próbowałem), mogliby mi się objawić shadow people, których prezencji podświadomie bałem się i spodziewałem, jednak odepchnąłem te myśli. Umówiliśmy się z K na ostatnią pigułę zaraz po wyjściu z łazienki, co też zrobiliśmy. Widać było, że obrazy zanikają, jednak akceptowałem to, nacieszyłem się już nimi do satysfakcjonującego poziomu. K niedługo po ostatniej dorzutce rzuciła pospiesznie, że musi do toalety i szybko pobiegła - przycisnęły ją wymioty, ja jednak nie miałem żadnych podobnych dolegliwości.
Kiedy było jej odrobinę lepiej, na tyle, żeby opuścić toaletę z wiadrem pod pachą, usiedliśmy razem przed moim komputerem do gry w Outer Wilds na zejście z fazy i o dziwo nie szło mi najgorzej, choć zwykle na używkach nie grywam za dobrze niezależnie od trudności tytułu, jednak moja koncentracja i stres związany z powodzeniem rozgrywki, który spotęgował i przyspieszył bicie mojego serca nie pozwalały na dłuższą sesję niż około godziny. Ze wszystkich obrazów na ścianach pozostał tylko jeden, największy, nadal dość dziarsko wyświetlający się pod okcem w pokoju, jednak sama fabuła nie kleiła się na tyle dobrze, żeby jego oglądanie przyciągało moją uwagę, zerkałem jedynie, czy wciąż jest.
Było już po 04.00 rano i za oknem zaczynało niemrawo świtać. Byliśmy oboje solidnie zmęczeni i zwała zaczynała się o nas upominać, K ustąpiła mi pozostałą na talerzu resztkę na którą z racji żołądka nawet w kontekście wciągania nie chciała już patrzeć; na szybko umyłem się pierwszy, po poprzednim prysznicu znów byliśmy spoceni i nie chcieliśmy tak zasypiać. Poszedłem do łóżka na antresoli, którą mamy w pokoju. Częściowo nudziłem się na telefonie, częściowo obserwowałem pokój.
K pozostawiła otwarte drzwi łazienki nad którymi z tyłu widać było fragment uchylonej szafy w przedpokoju. Jedyna półka w części z wieszakami. Przejechałem tamtędy wzrokiem i znieruchomiałem.
Na ciemnej półce stały 2 około 20 centymetrowe roboty w kreskówkowych, mocnych kolorach, przypominające transformersy; przyglądały się temu, co dzieje się w pokoju, obracając się i wychylając z obrębu szafy. Po chwili lustrowania pomieszczenia ich nieruchome względem głowy oczy spoczęły na mnie. Wymienili spojrzenia między sobą, po czym wycofali się w głąb szafy, do cienia, który zakrył ich niemal i... wymorfowali w żółwia. Żółw obrócił leniwie wyciągniętą głową po pokoju, jednak moją uwagę przyciągnął teraz ruch na drzwiach, przed szafą. Po górnej części, na rancie, przechodził mały żuk, idący jedynie na 4 tylnych nogach, z lewą przednią nogą przy sobie, zaś prawą podpierał się laseczką, na głowie natomiast miał cylinder. Na tym etapie nie kwestionowałem już nawet poziomu awangardy. Kiedy wróciłem wzrokiem do półki, był w nią wciśnięty ułożony na plecach pies, szczerzący do mnie głupawo zęby, jakbym przyłapał go na gorącym uczynku; wyglądem przypominał psa kuzyna K, charcika włoskiego.
-Po moim kurwa trupie - powiedziałem na głos do halucynowego kundla i zszedłem na dół po drabince, żeby skonfrontować swoje wizje z rzeczywistością. Kiedy obróciłem się i zamknąłem agresywnie drzwi od łazienki, ani gentlemana żuka, ani psa na półce oczywiście dawno już tam nie było, do szafy na miejscu psa wciśnięty był jedynie plecak i dokładnie on powinien tam być.
Podszedłem zmęczony tym wszystkim do komputera wiedząc, że najpewniej i tak już dzisiaj nie zasnę. Pod biurkiem między moimi nogami kupka paprochów jakby tylko czekała na mój powrót, poruszyła się na moich oczach i kształt przypominający patyczaka zaczął zbliżać się w moją stronę nieporadnie, jakby między ziemią a fotelem rozciągnięta była nitka, po której szedł. Instynktownie machnąłem ręką przed sobą przecinając ciągłość domniemanego połączenia i twór upadł na ziemię, gdzie poruszał się chwilę w konwulsjach i powrócił do bycia paprochem.
K wyszła z łazienki i pozbierała się do spania, ja czułem już stały lekki niepokój, który po całej nocy zaczął do mnie wreszcie dochodzić, czułem, że chociaż jest on słabszy, niż moje zmęczenie, to nie pozwoli mi teraz zasnąć. Blask nadchodzącego dnia dodawał mi otuchy w tym wszystkim. Po 12.00 miałem wpaść do matki na spotkanie i nie robiąc nic konkretnego, przechodząc między antresolą, komputerem i kuchnią zebrałem się na nie, chciałem wyjść z domu, myśląc, że da mi to trochę energii. Obraz pod oknem, chociaż nie poświęcałem mu uwagi poza sprawdzaniem, czy istnienie, nadal usiłował wyświetlać filmy, rozciągnęły się one jednak w jedną, bardzo nijaką fabułę i jeszcze mocniej straciły ostrość.
Wziąłem rower na ramię i zszedłem na dół klatki schodowej (tak, trzymam rower w małym mieszkaniu na piętrze ). Zmierzając do bramy wyjściowej z budynku postanowiłem jeszcze obejrzeć się za siebie, w stronę drzwi na wewnętrzny dziedziniec.
On tam był. Czekał na mnie.
Sięgał mi teraz głową 10cm za wysokość kolan i widziałem jedynie delikatnie zarysowany, maskujący się obraz sylwetki, ale od razu poznałem - w moją stronę szedł tygrys, który pokazał mi się wcześniej tej nocy jaskrawym fioletem i czernią. Odgrodziłęm się od niego rowerem nie wiedząc kompletnie, jak zareagować, jednak on postąpił tylko kilka niespiesznych kroków w moją stronę i rozpłynął się na wysokości pierwszego stopnia klatki schodowej. Szybko zabrałem rower i wyszedłem z budynku.
Na zakończenie dodam, że kiedy wróciłem od matki trochę po 14.00 obraz pod oknem w pokoju nadal próbował istnieć, jednak musiałem mocno wpatrywać się, żeby go widzieć, o rozpoznawaniu obiektów nie wspominając.
***
Aż do dnia dzisiejszego (11.08.2020) byliśmy z K przekonani, że proszek, który kupiła był zapowiadanym mefedronem i zastanawialiśmy się, czy efektów psychodelicznych nie pozyskałem za sprawą wcześniejszych tripów na LSD, z których flashbacki mogłyby zostać w jakiś sposób aktywowane, reserch internetowy wskazywał na możliwość doświadczeń około psychodelicznych, jednak było to moje pierwsze zetknięcie z czymś, co śmiało określiłbym mianem halucynacji, nie wiedziałem, co o tym myśleć. Dzisiaj odwiedził nas ów pomieszkujący z nami wcześniej przyjaciel i na opisaną przez nas historię odpowiedział jedynie, że nie bez powodu żartuje się, że prawdziwego mefedronu w tym kraju wszakże nie ma i wszystko to "losowe drony i RCki z Chin", po czy zasugerował, że z uwagi na opis a'la "sproszkowany kwasiur " jest jakaś możliwość, że trafiła nam się 4-HO-MET, 4-AcO-DMT lub inna podopna tryptamina.
Czy z doświadczenia jestem zadowolony? Zdecydowanie, mimo tego, że nie byłem na nie przygotowany, a pod koniec nie obyło się bez niepewności i lekkiego niepokoju, widocznie jako troszkę już zaprawiony psychonauta wszystkie napotkane zjawiska zniosłem bez załamania, przyjmując, jak leciały, chociaż teraz wydają mi się niezwykle badtripogenne. K doświadczyłą efektów wszystkich psychodelików, które braliśmy wspólnie (przynajmniej raz każdy wymieniony przeze mnie), oraz wielu więcej, nie doświadczyła jednak halucynacji. Pomimo problemów z identyfikacją substancji zależało mi bardzo na opisaniu przeżyć.
Spróbuję pozyskać owy środek raz jeszcze i tym razem zapewnić sobie (lub nam, jeśli K będzie chętna powtórzyć) dogodniejszy typowym psychodelikom setting, wybrać się gdzieś z domu, będziemy po prostu lepiej przygotowani - jeśli mi się to uda, chętnie podzielę się wrażeniami. Kto wie, może nawet dowiem się, co koniec końców dostaliśmy?
- 9724 odsłony
Odpowiedzi
Bardzo przyjemnie czyta się
Bardzo przyjemnie czyta się twój raport. Opisane przez ciebie odczucia są identyczne jak po zażyciu benzydaminy.